poniedziałek, 30 stycznia 2012

Nowe wyzwania to mój żywioł - rozmowa z Katarzyną Marią Zawadzką

Jakie jest twoje doświadczenie teatralne, gdzie pracowałaś zanim trafiłaś do Teatru KTO?

Pierwsze doświadczenia aktorskie zdobywałam w grupie teatralnej o nazwie Teatr Klasyki Rosyjskiej w Warszawie, gdzie przez cztery lata pracowałam pod okiem bardzo wymagającej pani instruktor - Zuzanny Górniaszek. W 2003 roku przyjechałam do Krakowa na roczny kurs aktorski w policealnym „Lart Studio”. Zanim trafiłam do KTO przygotowywałam realizacje spektakli ze swoimi znajomymi właśnie z tej szkoły. Pracowałam też w teatrze objazdowym, w którym graliśmy spektakle dla młodzieży w języku angielskim, grałam w etiudach reżyserskich moich kolegów studiujących wówczas na PWST w Krakowie. Pięć lat temu przyszłam na rozmowę z dyrektorem Jerzym Zoniem i po okresie próbnym zostałam przyjęta do Teatru KTO.

Jak to się stało, że zainteresowała Cię praca instruktorki teatralnej i jak radziłaś sobie na początku?

Zaczęło się od tego, że prowadziłam rozgrzewki przed próbami do spektakli, nad którymi pracowałam ze znajomymi. Bardzo mi się to spodobało, widziałam także, że proponowane przeze mnie działania przynoszą rezultaty. Od razu po studiach, a studiowałam na kierunku pedagogika, na krakowskim Uniwersytecie Pedagogicznym, zaczęłam szukać pracy w domach kultury, w charakterze instruktora teatralnego, ale niestety trafiłam na bardzo kiepski moment, bo akurat przyszedł kryzys, w związku z czym nikt nie zatrudniał nowych pracowników. Kiedyś przypadkiem, w luźnej rozmowie na korytarzu w KTO, ktoś spytał czemu nie spróbuję prowadzić warsztatów w naszym teatrze. Dyrektor podchwycił pomysł i tak zaczęłam. Dwa lata temu, w ferie zimowe zorganizowałam pierwsze, bezpłatne warsztaty dla młodzieży i zaraz po nich powstały dwie grupy uczestników w wieku ok. 17 lat. Z nimi przygotowałam pierwszy pokaz - scenki z Czechowa. Ostatecznie przekonałam się, że prowadzenie grupy i reżyserowanie sprawia mi ogromną radość. Idąc za ciosem pomyślałam, żeby może spróbować poprowadzić zajęcia z ludźmi trochę starszymi i tak powstała grupa dla dorosłych, którą prowadzę już drugi rok. Zaraz potem pomyślałam o utworzeniu grupy dla osób jeszcze starszych, ale obawiałam się, że ten pomysł nie chwyci. Na pierwszych zajęciach pojawiły się 24 osoby i tak od stycznia ubiegłego roku ruszyła grupa działająca pod nazwą „Scena + 50”. W tym roku było już tylu chętnych, że musiałam podzielić tę grupę na dwie.

Czym różni się praca w poszczególnych grupach?

Z młodzieżą i z dorosłymi pracuję mniej więcej podobnie. Na pierwszym etapie przeprowadzam warsztaty integracyjne, ćwiczymy dykcję, emisję głosu, jest też dużo pracy z ciałem, dużo ruchu. Gdy zaczęłam pracować z najstarszymi to było to dla mnie pewnego rodzaju wyzwanie. Na zajęciach z młodzieżą duży nacisk kładę na działania fizyczne, natomiast pracując z grupą „50+” zauważyłam, że trzeba ten ruch ograniczyć i że rozgrzewki nie mogą już być tak intensywne, dlatego na tych zajęciach bardziej skupiamy się na wyobraźni, emocjach, interpretacji tekstu.

Na początku mojej pracy posługiwałam się własnym doświadczeniem i wiele rzeczy narzucałam, ale z czasem zaczęłam niejako słuchać ich potrzeb i podążać za nimi, modyfikując swój plan działań w zależności od potrzeb danej grupy. Dzięki temu wiem jaki materiał w danej grupie jest wskazany. Np. z najstarszymi przygotowujemy spektakl komediowy, bo oni oczekują od tych zajęć zabawy, przychodzą, żeby razem miło spędzić czas i wspólnie się pośmiać, nawiązać nowe znajomości. Oni się ze sobą zakumplowali, chodzą razem na imprezy, na koncerty i bardzo czynnie spędzają czas. Tego właśnie oczekują od naszych spotkań.

Z młodzieżą i grupą dorosłych przygotowujemy spektakle bardziej dramatyczne, poruszające problemy społeczne, egzystencjalne, mówimy o tym co ich dotyka.

Nad jakimi tekstami pracujecie obecnie?

Z najmłodszą grupą przygotowujemy „Norway.Today” Igora Bauersima, z dorosłymi zaś „Kopciucha” Janusza Głowackiego. Jeśli chodzi o najstarszych to z obiema grupami pracujemy nad komediami muzycznymi, ale ponieważ póki co nie czuję się mocna w pracy nad warstwą muzyczną, dlatego skupiamy się na opowiedzeniu samej fabuły. Jedna grupa robi „Szwagierki”, a druga „Siostrunie” amerykańskich autorów – Michel’a Tremblay’a oraz Dan’a Goggin’a. Spektakle będziemy wystawiać w KTO.

Na kiedy planujesz premiery spektakli?

Do tej pory było tak, że przygotowywaliśmy spektakl przez trzy miesiące, po czym miał miejsce pokaz premierowy i na tym się kończyło. Postanowiłam to zmienić i dodać jeszcze jeden etap pracy – po pokazie premierowym (który odbędzie się w kwietniu) w którym skonfrontujemy się z publicznością, dalej będziemy pracować nad spektaklem i udoskonalać te elementy, które słabiej działają. Następnie planuję kolejne pokazy sztuki, żeby uczestnicy zobaczyli jak to jest grać przed różną publicznością. Chciałabym też, żeby każda grupa wzięła udział w przeglądach spektakli amatorskich grup teatralnych. W ubiegłym roku razem z młodzieżą reprezentowaliśmy miasto Kraków w finale XXVI Festiwalu Teatrów Dzieci i Młodzieży „Bajdurek” w Nowym Sączu. Dzięki przeglądowi mieliśmy okazję kilka razy pokazać spektakl. Takie imprezy są bardzo rozwijające, ponieważ można na nich zobaczyć co robią inni, spotkać ludzi, którzy mają podobną pasję, wymienić się doświadczeniami i zdobyć nowe..

Jakie osoby przychodzą do Ciebie na warsztaty, czy są to ludzie, którzy marzą albo marzyli o zostaniu aktorami?

Są to osoby, które spróbowały swoich sił w teatrach szkolnych, grupach teatralnych albo osoby aktywne artystycznie, które piszą teksty, śpiewają, grają na instrumentach, takie dusze artystyczne. Wśród młodzieży jest część, która myśli o aktorstwie. W tym roku moi pierwsi wychowankowie będą startować do szkół teatralnych. Uczęszczają też osoby, które wiedzą, że pewne umiejętności będą im potrzebne, np. czyjaś praca jest związana z przemawianiem, występami publicznymi i dzięki warsztatom ćwiczy tę umiejętność. Przychodzą też ludzie, którzy po prostu chcą robić coś ciekawego. W najstarszej grupie najwięcej jest osób, które zapisały się na zajęcia, bo chcą się odstresować i w twórczy sposób spędzić wolny czas.

Czy prowadzisz warsztaty tylko w teatrze KTO?

Teraz jestem w trakcie przygotowywania oferty wyjazdowych warsztatów teatralnych pt. „Teatromania”. Jest to oferta skierowana do młodzieży oraz do dorosłych. Chcę dać szansę uczestnictwa w warsztatach osobom spoza Krakowa. Do stworzenia takiej oferty zainspirowały mnie osoby, które dojeżdżają na moje zajęcia z okolic Krakowa, co jest dla mnie sygnałem, że jest zainteresowanie, ale nie ma tego typu zajęć w tych miastach. Planuję także przygotować osobną ofertę skierowaną do firm. Myślę, że takie warsztaty można wykorzystać w trakcie budowania zespołu, czy też w trakcie szkoleń.

Czy planujesz w najbliższym czasie podjąć jakieś kolejne wyzwanie?

Może poprowadzę warsztaty dla matek z dziećmi albo dla kobiet w ciąży (śmiech)…

Myślałam o projekcie związanym z integracją międzypokoleniową, może jakoś połączę trzy grupy wiekowe z którymi pracuję obecnie. Na pewno coś wymyślę, nowe wyzwania pedagogiczno- teatralne to mój żywioł.

piątek, 27 stycznia 2012

I znowu ruszamy w drogę…

Między 28 III a 1 IV będzie można zobaczyć „Ślepców” w Bogocie!

To właśnie w tych terminach Teatr KTO zagra pięć spektakli na XIII Festival Iberoamericano de Teatro de Bogotá.

Już po raz drugi zostaliśmy zaproszeni do udziału w tym ogromnym przedsięwzięciu. W 2008 roku gościliśmy w Kolumbii ze spektaklem „Quixotage”. Jak wspomina reżyser Jerzy Zoń spektakl w Bogocie, grany był przed gigantycznym centrum handlowym, a publiczność oglądała sztukę z balkonów, z dachu…”Ślepcy” zostaną zaprezentowani w zupełnie innym miejscu, tym razem nie na ulicy, lecz we wnętrzu Palacio De Los Deportem.

Już niebawem aktorzy spakują do swego bagażu kostiumy i ruszamy! A co z dekoracją?

Zainteresowanym zdradzimy, że w tak odległe podróże teatr nie zabiera ze sobą dekoracji, ponieważ jej transport byłby zbyt drogi. Dlatego też dekoracja budowana jest na miejscu. Będąc na spektaklu w 2008 roku byliśmy zachwyceni perfekcją jej wykonania i mamy nadzieję, że tak samo będzie w tym roku.

Festiwal w Bogocie odbywa się między 23 marca a 8 kwietnia i jest to jeden z największych tego typu festiwali na świecie. W tym roku wystąpią zespoły z pięciu kontynentów i z trzydziestu pięciu krajów świata. Poza prezentacją spektaklu „Ślepcy” przewidziane jest również spotkanie z reżyserem – Jerzym Zoniem, a także warsztaty teatralne, które poprowadzi aktorka Teatru KTO – Katarzyna Maria Zawadzka.

Kto może, niech przyjeżdża do Bogoty!

poniedziałek, 23 stycznia 2012

Rozmowa z Mają Luxenberg-Łukowską - nową aktorką KTO

Czy od zawsze chciałaś pracować w teatrze jako aktorka?

Od zawsze chciałam pracować w teatrze, wiedziałam, że do teatru przynależę i że z teatrem zwiążę swoje życie zawodowe. Jednak zawsze zarzekałam się, że aktorką nie będę. Mój ojciec jest aktorem Teatru Narodowego, więc od dziecka miałam świadomość z czym wiąże się ten zawód, wiedziałam jakich wymaga poświęceń i jakiej odporności psychicznej…
No ale jakimś trafem przed aktorstwem jednak nie uciekłam, pomimo podejmowanych przeze mnie prób ukończenia innych studiów. Chyba zostałam do tego zawodu zdeterminowana - może przez geny, a może bardziej przez ciągłe obcowanie z ludźmi teatru, no bo w gruncie rzeczy w teatrze się wychowywałam. Pierwszy raz byłam na przedstawieniu mając niecały roczek, była to „Zemsta” Fredry. Nawet pamiętam wejście mojego ojca na scenę, resztę chyba przespałam. Wracając jednak do moich planów zawodowych – nie ukrywam, że pociągały mnie również inne dziedziny sztuki, co odbiło się na mojej drodze edukacji. Mam średnie wykształcenie muzyczne, zahaczyłam też o malarstwo i polonistykę. Zawsze chciałam pisać, stwarzać, kreować nowe światy, dlatego od zawsze pociągała mnie reżyseria i scenografia. W zasadzie wciąż pociąga mnie taki melanż różnych dziedzin, ciągle rozwijam się i poszukuję; mam taką nadzieję, że na samym aktorstwie moja teatralna droga się nie skończy. Mam jeszcze mnóstwo pomysłów, którymi chciałabym się kiedyś ze światem podzielić.

Nad czym pracujesz obecnie?

Jestem teraz na czwartym roku PWST w Krakowie, obecnie studia trwają cztery i pół roku, tak więc można powiedzieć, że jestem na progu dorosłego życia aktorskiego. Póki co pracuję nad spektaklem dyplomowym w reżyserii Magdy Miklasz, zdradzę tylko, że wzięliśmy na warsztat Gombrowicza. Co z tego wyniknie zobaczymy za miesiąc - premiera 26 lutego. Poza tym pod koniec października 2011 odbyła się premiera naszego pierwszego dyplomu p.t. „Mroczna gra albo historie dla chłopców” w reżyserii Iwony Kempy. Spektakl przygotowaliśmy w kooperacji z Teatrem im. W. Horzycy w Toruniu, dzięki czemu gramy sporo i jesteśmy w ciągłych rozjazdach. „Mroczna gra” cieszy się dużą popularnością wśród widzów i zawsze mamy pełną widownię. Od lutego zaczynam też próby wznowieniowe do spektaklu „Ślepcy” w Teatrze KTO. Nie było mnie przy narodzinach spektaklu i teraz wchodzę w zastępstwo. Moją rolę oraz relacje z innymi postaciami będę tworzyła od podstaw - i już nie mogę się doczekać tej pracy. Wiem, że czekają mnie teraz bardzo trudne i pracowite miesiące, ale jestem ogromnie ciekawa tego teatru, jego metod i estetyki, która jest przecież tak różna od tego z czym stykam się na co dzień w szkole teatralnej.

Jaki rodzaj teatru Cię interesuje?

Trudno dzisiaj mówić o rodzajach teatru, trudno je jednoznacznie określić. Odnoszę wrażenie, że dziś spotykamy się ze zjawiskiem teatru skrajnie autorskiego. Jeśli chodzi o pracę aktora, o sposób budowania roli, to pewnie chciałabym w jakiś sposób znaleźć balans pomiędzy tzw. pracą psychologiczną, a taką opartą na ciele, na działaniach fizycznych. Oczywiście chciałabym mieć kiedyś szansę pracowania z wielkimi indywidualnościami współczesnego teatru, tak jak pewnie każdy absolwent szkoły teatralnej. Zawsze marzyłam o tym, by pracować z Jerzym Grzegorzewskim, ale to już niestety niemożliwe. Najbardziej jednak interesuje mnie spotkanie z widzem, szansa na rozmowę z nim, spojrzenie mu w oczy. Niezmiernie cieszę się z możliwości pracy w teatrze KTO, bo wiem, że będę tu używała zupełnie innych środków aktorskich, niż używałam do tej pory – na przykład nauczę się chodzić na szczudłach, co zawsze było moim marzeniem. Przy spektaklach plenerowych zetknę się z dużo większą widownią, będę musiała nauczyć się jak operować przestrzenią o wiele większą niż scena, a co najważniejsze wejdę do zespołu aktorskiego, który współpracuje ze sobą od wielu lat i jest dla siebie niemal jak rodzina. Myślę, że najważniejsze co wyniosę z tego spotkania to umiejętność pracy zespołowej, czyli to czego niestety coraz rzadziej można nauczyć się w szkole teatralnej. Chociaż muszę przyznać, że oba nasze dyplomy oparte są właśnie na silnej współpracy grupy i to podobno całkiem nieźle nam wychodzi. Poza tym interesują mnie działania performatywne, działania z widzem i na widzu. Cyrk, buda jarmarczna, teatr obwoźny, to jest to co mnie zawsze fascynowało i pociągało, ta wolność - bo przecież teatr można robić wszędzie, gdzie znajdzie się ktoś kto będzie chciał popatrzeć. Poza tym, moim ogromnym marzeniem były zawsze podróże, praca, która dawałaby mi możliwość wyjazdów. KTO w dużym stopniu to moje marzenie spełnia. Pierwszy raz „Ślepców” zagram na ulicach Bogoty.

Czy oglądałaś wcześniej spektakle Teatru KTO, a może miałaś już okazję współpracować z KTO?

Teatr KTO był stale obecny na mojej mapie zaprzyjaźnionych teatrów krakowskich. Jednym z moich ulubionych spektakli jest „Sprzedam dom, w którym już nie mogę mieszkać”, który pierwszy raz oglądałam ok. osiem lat temu i ciągle z chęcią do niego wracam. Jest to jeden z tych nielicznych spektakli, który niezmiennie od lat budzi we mnie takie emocje. Tajemnica kryje się zapewne w doborze środków i czystości formy, i pewnie też wynika z mojej osobistej słabości do Hrabala. Tak więc jest to jeden z bliskich mojemu sercu teatrów, jednak jak dotąd nie miałam szansy w nim pracować, choć mam już mniej więcej wyobrażenie jak tego typu praca wygląda

Jakie jest Twoje największe marzenie związane z pracą w teatrze?

Mam ich kilka i myślę, że nie są tak całkiem nierealne, ale nie chcę na razie o nich mówić, żeby nie zapeszyć. Jeśli chodzi o role, to jedno marzenie na pewno już się spełniło. W zeszłym roku zagrałam Medeę w monodramie wg „Materiałów do Medei” H. Mullera. Praca nad tym tekstem był moim ogromnym marzeniem odkąd zobaczyłam spektakl A. Wasilijewa ze wspaniałą rolą Valerie Dreville. Jest to wielkie wyzwanie dla aktorki, a ja lubię wielkie wyzwania. Monodram wyreżyserowała studentka reżyserii dramatu - Karolina Górecka, opiekę pedagogiczną sprawowała Maja Kleczewska. W zasadzie z założenia miała to być etiuda zaliczeniowa na zajęcia z Antyku, ale temat porwał nas do tego stopnia, że powstał zaczątek spektaklu, który pokazywałyśmy jeszcze cztery razy – w szkole i w krakowskiej Galerii Artefakt. Na pewno jeszcze do niego wrócimy, już z nowym doświadczeniem i pomysłami, bez presji egzaminacyjnej. Bardzo dużo dała mi praca z Karoliną i zetknięcie z Mają Kleczewską. Metody, które stosowałyśmy zmieniły zupełnie moje podejście do pracy z ciałem i otworzyły mnie między innymi na teatr fizyczny, teatr tańca i ruchu. Przy pracy nad Medeą wyszłyśmy od ciała, świadomości i poczucia ciała Medei, później z obrazów, wrażeń, barw i dźwięków lepiłyśmy jej mit, by na samym końcu dołożyć tekst. Psychiczna walka rozegrała się jednocześnie z walką, która toczyła się w ciele. Wracając do wcześniejszego pytania - to właśnie taki teatr mnie interesuje.

piątek, 20 stycznia 2012

Pierwszy etap castingu już za nami!

Wczoraj na deskach naszego teatru odbył się pierwszy casting na nowych aktorów KTO, w którym wzięło udział szesnaście osób. Chętnych nie brakowało - spośród około setki nadesłanych zgłoszeń, dyrektor teatru wybrał trzydziestu kandydatów, których zaproszono na rozmowę. Podczas czwartkowego spotkaniu przesłuchano pierwszą połowę osób, a w najbliższym czasie zostaną zaproszone pozostałe.

Na casting przyszli tancerze, aktorzy, ale także osoby nie związane bezpośrednio z teatrem, ale posiadające niezwykłe umiejętności, takie jak chodzenie na szczudłach, znajomość sztuk walki, akrobatyki, a także utalentowane muzycznie. Chętni w większości mieszkają w Krakowie, ale pojawiło się też kilka osób z innych zakątków Polski, m.in. Katowic, Lublina i Wrocławia. Niektórzy spośród kandydatów już pracowali w teatrach, część z nich wystąpiła także w filmach i reklamach.

Podczas spotkania każdy musiał zaprezentować się na scenie i w kilku słowach powiedzieć coś o sobie. Jerzy Zoń starał się zniechęcić nie przekonanych kandydatów, mówiąc o ciężkiej pracy, która czeka wybrańców. Ponieważ będą oni brać udział w nowym spektaklu, muszą liczyć się z intensywnymi próbami, a także zajęciami dodatkowymi, takimi jak nauka tańca w Hurtowni Ruchu i butoh w Muzeum Sztuki i Techniki Japońskiej Manggha.

Trzeba przyznać, że wybór będzie trudny, bo nie było osób, które znalazły się tu przypadkiem. Na kolejne spotkanie, które odbędzie się za dwa tygodnie, kandydaci muszą przygotować trzyminutową, niemą etiudę pt. „Sierota” i zaprezentować ją na scenie. Już następnego dnia po prezentacjach będą znane wyniki i okaże się kto dołączy do KTO. Trzymamy kciuki za najlepszych!

czwartek, 19 stycznia 2012

Młodzi aktorzy zasilają szeregi KTO

W tym roku KTO przyjmie do swego zespołu nowych aktorów. Zanim jednak powiemy Wam o tym kto wygrał casting, przedstawimy sylwetki dwójki młodych adeptów sztuki aktorskiej, którzy właśnie do nas dołączyli, są nimi – Maja Łukowska i Jakub Sokołowski. Zaczniemy od przedstawienia Jakuba, ponieważ niektórym miłośnikom naszego teatru jego twarz może wydać się znajoma. Swoją współpracę z KTO zaczął on od projektu „Operacja Opera” i jak wspomina, już od prób był on zainteresowany podjęciem współpracy z teatrem. Jakub właśnie kończy Państwową Wyższą Szkołę Teatralną w Krakowie na Wydziale Teatru Tańca w Bytomiu. Jest on nie tylko dobrym aktorem, ale też świetnym tancerzem, który ma opanowany taniec współczesny, ale także break dance, popping, locking. Teatr uliczny podoba mu się ponieważ daje możliwość nieustannej improwizacji z widzem, co nie zawsze jest możliwe w klasycznym spektaklu, gdzie zburzenie „czwartej ściany” jest o wiele trudniejsze. Swoje umiejętności takie jak żonglerka, gimnastyka sportowa oraz sztuki walki z pewnością będzie mógł wykorzystać w czasie swojej pracy w Teatrze KTO. Tym co pociąga go w teatrze ulicznym jest także bardzo zróżnicowana widownia - „dosłownie każdy może się zatrzymać, żeby obejrzeć – to duże wyzwanie i satysfakcja grać dla takiej widowni.” Życzymy, żeby publiczność dobrze przyjęła i doceniła naszego młodego aktora. Powodzenia!

Już niebawem przedstawimy Wam Maję Łukowską, a także opowiemy o castingu na nowych członków zespołu KTO, który będzie miał miejsce już dziś (19.01).

środa, 11 stycznia 2012

Choreografia inspirowana tekstem - rozmowa z Erykiem Makohonem.

Czy praca przy spektaklu „Operacja Opera” różniła się od tego, co do tej pory robił Pan w teatrze KTO?

Oczywiście, że było inaczej i to pod wieloma względami. Przede wszystkim dlatego, że była to inna forma niż ta, którą posługuje się zazwyczaj KTO – nie był to ani spektakl uliczny, ani spektakl teatralny, lecz była to pewna synteza teatru, kabaretu, opery, tańca, ruchu. Bardzo ważny był tu tekst, co w teatrze KTO nie jest częste. Ten tekst budował kontekst, sytuacje, humor. Choreografia inspirowana tekstem jest zupełnie inna niż ta, polegająca na szukaniu abstrakcyjnych, nie fabularnych struktur ruchowych.

Dużo było czasu na opracowanie choreografii?

Tak naprawdę projekt w warstwie choreograficznej rozpoczął się bardzo późno, bo w ostatnich trzech tygodniach pracy. Pomysł reżysera Jerzego Zonia na wprowadzenie czwórki tancerzy pojawił się w ostatnim momencie, wcześniej mieli to być statyści. Włączyliśmy do spektaklu ruch, żeby zdynamizować przestrzeń, z powodu małej ilości czasu ta praca była szybka i bardzo intensywna.

Aktorzy w przeciwieństwie do tancerzy mniej używają ciała na scenie, czy przez to praca z nimi była trudniejsza?

Nie była trudniejsza, był to raczej inny rodzaj wyzwania. Ja lubię pracować z aktorami – osobami, które nie są „tancerzami” na co dzień, bo właściwie każdy występujący na scenie jest w jakiś sposób tancerzem, ponieważ nie da się oddzielić swojego ciała od ekspresji słowa. Przy pracy nad tym spektaklem miałem do dyspozycji tancerzy wybranych przez siebie – cztery osoby z którymi często współpracuję, co dawało mi komfort pracy choreograficznej. Praca z aktorami polegała głównie na obserwowaniu w którą stronę oni chcieliby pójść i wybieranie tego, co dla spektaklu jest dobre. Ja starałem się po prostu nie przeszkadzać.

Czy trudno było dobrać ruch tak, żeby wkomponować go w przestrzeń placu budowy?

To było jedno z zadań dla mnie – uruchomienie przestrzeni, scenografii i aktorów w taki sposób, żeby zbudować dynamikę budowy, zbudować niekończący się ruch i scenografia bardzo mi w tym pomagała. Od początku bardzo współpracowaliśmy ze scenografką, od początku te pomysły szły w jakiejś paraleli. Ta współpraca była bardzo udana – ruch był projektowany do danej scenografii i scenografia na potrzeby ruchu.

W jaki sposób scenografia i ruch współistniały ze sobą na scenie?

Scenografię stanowiły uniwersalne konstrukcje udające rusztowania budowlane. Idea była taka, żeby za pomocą ciągłych zmian relacji tych konstrukcji, różnego ich kształtowania, pokazać proces budowy, czyli pewną niekończącą się dynamikę przestrzeni. W finałowej scenie mamy pokazany koniec procesu budowy w sposób symboliczny i wtedy scenografia staje się na moment statyczna – staje się ekranem do pokazania finałowej projekcji. Wcześniej, tj. przez cały spektakl, dekoracja poddawana jest procesowi ciągłego ruchu, przetwarzania, budowania planów dla występujących aktorów.

Muzyka była dość zróżnicowana, czy nie stanowiło to utrudnienia, żeby znaleźć pewną oś wspólną dla ruchu?

Można zaryzykować stwierdzenie, że był to eklektyzm muzyczny, ale w pewnym założonym z góry programie, tzn. ideą było zderzenie różnych gatunków jazzu, opery, piosenki kabaretowej i aktorskiej. Zawsze muzyka warunkuje ruch, ale technika w jakiej ja się poruszam – w tańcu współczesnym, na szczęście nie warunkuje go do końca, ponieważ może on pozostać zarówno w syntezie, jak i w kontrapunkcie do muzyki. Dzięki temu wachlarz możliwości jest na tyle duży, że w żaden sposób nas to nie ograniczało i nie zamykało. Staraliśmy się raczej realizować pewne założenia dotyczące nastroju, temperatury, dynamiki danej sceny i niekoniecznie musiało być to zawsze zgodne z muzyką, mogło być czasem w kontrapunkcie.

Jak się pracowało z aktorami z Norwegii?

Istnieją liczne stereotypy dotyczące mentalności, zresztą to był temat tego przedsięwzięcia – zderzenie się ze stereotypami polskości, norweskości. Te stereotypy w dużej mierze zostają przez nas obalone, tzn. Norwegowie okazali się bardzo żywiołowi, spontaniczni, a Polacy dosyć zdyscyplinowani. Ta praca dla mnie osobiście była jeszcze ściślejszą realizacją tematu niż sam spektakl, tzn. jeszcze więcej udało się pewnych rzeczy zweryfikować, obalić w samej pracy niż w jej efekcie, czyli w przedstawieniu.

A były jakieś trudności z porozumieniem na początku pracy?

Nie wyobrażam sobie, żeby ich nie było, bo każdy przychodzi z pewnymi oczekiwaniami, każdy przychodzi z jakimś nastawieniem do pracy i dobrze, bo to oznacza, że ma jakiś pomysł na siebie. Dzięki zderzeniu tych różnych idei, przepracowaniu ich, otrzymaliśmy rezultaty, które zaskoczyły jedną i drugą stronę.

Przeszliśmy bardzo daleką drogę od strachu przy pierwszym spotkaniu ze sobą i obaw związanych z komunikacją, ze zrozumieniem polskiego teatru, norweskiego teatru, ze zderzeniem tych dwóch jakości, przez etap spontaniczności do wielkiej przyjaźni na końcu.

Co jest szczególnie interesujące w pracy nad międzynarodowymi projektami?

Zderzenie z kulturą, ze stereotypem, który zostaje przełamany jest zawsze ciekawym doświadczeniem i daje do myślenia. To że stereotypy okazały się w większości nieprawdziwe pozwala na zastanowienie nad procesem globalizacji. Żyjemy z pewną wizją odmienności, a ta odmienność jest tak blisko nas, że przestaje być właściwie odmiennością. W pewnym sensie jesteśmy wszyscy bardzo podobni i to jest i dobre i złe. Ja widzę w tym więcej dobrych stron.

Niesamowity gmach nad brzegiem zatoki - Joanna Jaśko-Sroka o operze w Oslo i przygotowaniach do "Operacji Opera".

W jaki sposób w swojej scenografii starałaś się nawiązać do estetyki budynku opery w Oslo? Co było źródłem Twojej inspiracji?

Moją uwagę zwróciło to, że cały ogromny gmach opery wyłożony jest białym marmurem. Myślałam o tym, żeby przetworzyć teatralnie użycie takiego materiału, czyli żeby nie była to dosłownie płyta, która udaje marmur. Po drugie chciałam odwołać się do zarysów bryły budynku opery i to wszystko połączyć z mobilnością tej scenografii. Podczas rozmów z reżyserem – Jerzym Zoniem ustaliliśmy, że najważniejsze w spektaklu jest dla nas to, że jesteśmy w trakcie budowy. Efektem finalnym miało być coś, co jest echem opery – biała ściana na której będzie projekcja.

Czy trudniej jest zaprojektować scenografię, która ma nawiązywać do istniejącej już budowli, czy jest to w jakiś sposób łatwiejsze?

Myślę, że jest to kwestia inspiracji. W pewnym momencie powstawania pomysłu chcemy od czegoś się odbić – od tekstu, od istniejącej historii, a tu inspiracją jest niesamowity gmach nad brzegiem zatoki. Na początku znałam ten budynek jedynie ze zdjęć, ale gdy zobaczyłam go na żywo stwierdziłam, że udało się to przetworzyć, nawiązać do tej konstrukcji.

Czy były jakieś pomysły na realizację scenografii, kostiumów, co do których nie byłaś przekonana, a okazały się trafione?

Kontrowersyjny był pomysł użycia złotych kostiumów w scenie finalnej. Problem polegał na tym, że trudno uzasadnić dlaczego robotnicy na sam koniec zakładają coś tak kiczowatego, tandetnego. Oni jednak wyszli na scenę jakby wstydząc się tych kostiumów, wstydząc się tego, że Mastrobati ubrał ich w te stroje, chcąc przygotować wielką fetę. Pomysł okazał się bardzo dobry, ponieważ te kiczowate kostiumy pokazały ich bezradność i równocześnie wielkość.

Jak powstał pomysł na kostiumy bohaterów?

Chciałam jakoś odrealnić robotnicze uniformy, starałam się przekształcać te kostiumy, np. pochlapałam stroje ekipy polskiej białą i czerwoną farbą, zrobiłam sukienkę z kombinezonu. Kombinowałam również z kaskami – ktoś ma wycięty tył, ktoś przód. Wszystkie te zabiegi były oczywiście inspirowane charakterem postaci. Np. Petter ma dredy dlatego wycięliśmy kask, kadrze norweskiej dałam na głowy coś, co funkcjonuje jako osłona przy spawaniu. Starałam się więc przetwarzać to co istnieje w rzeczywistości i używałam tego w inny sposób.

Czy trudno było pogodzić dwie przestrzenie, które istnieją w spektaklu – plac budowy opery i bar, gdzie spotykają się robotnicy?

Udało się sprawić, żeby te dwie przestrzenie przenikały się dzięki ruchomym machinom. Przez to, że można je było ustawiać w różnych zestawieniach i pod różnym kątem to mogły być zarówno terenem budowy jak i klubem. Tutaj sprawdziła się funkcjonalność tego pomysłu.

Czy miałaś wcześniej okazję pracować nad międzynarodowym projektem?

Tak, nawet w tym roku pracował nad międzynarodowym projektem w łódzkim Teatrze Nowym, z ekipą polsko-francuską. W przypadku „Operacji Opera” było to o tyle wyjątkowe, ponieważ pojechaliśmy potem do Norwegii. Czyli oprócz tego, że spotkaliśmy się z Norwegami artystycznie, to tam mogliśmy spotkać się z nimi tak po ludzku, kiedy byliśmy zapraszani do ich domów na obiad.

Praca scenografa jest pewnie o tyle trudna, że rzadko spotyka się z bezpośrednim uznaniem publiczności, pozostaje ona gdzieś na marginesie. Czy mimo to po spektaklu czułaś satysfakcję z dobrze wykonanej pracy?

Spotkałam się z wieloma wyrazami uznania. Bardzo chwalono mobilność scenografii, pomysł złotych kostiumów w scenie finalnej. Podobało się to, że wciąż coś się na scenie buduje i wciąż coś powstaje. Są tacy ludzie, którzy są bardzo wyczuleni właśnie na stronę wizualną. Szczególnie, że w tym spektaklu scenografia bardzo funkcjonuje, buduje zadania aktorskie, przez co jest bardziej zauważalna.

Czy praca nad tym projektem była dla Ciebie rozwijająca?

Miałam okazję być w Oslo, w muzeum Thora Heyerdahla. Zwróciły moją uwagę jego słowa -nie ma granic, nie widziałem ich w rzeczywistości, istnieją jedynie te w umysłach ludzi. To dla mnie mogło by być podsumowanie tego projektu. W momencie jak stykamy się z inną kulturą to nas niesamowicie otwiera, granice zacierają się.

wtorek, 10 stycznia 2012

"Jedno z najpiękniejszych doświadczeń w moim życiu." - Aldona Jankowska opowiada o pracy nad spektaklem "Operacja Opera"

Czy miałaś okazję wcześniej zagrać i zaśpiewać w operze?

Nie, w operze grałam po raz pierwszy. Mam za to za sobą dramatyczną próbę startu do Akademii Muzycznej, gdzie chciałam studiować śpiew operowy. Przed dyplomem aktorskim stwierdziłam, że jednak moje powołanie jest inne i że chcę zostać śpiewaczką. Zaplotłam sobie dwa warkocze, żeby wyglądać młodziej i udałam się na egzamin. Zaśpiewałam wzruszającą piosenkę o pani słowikowej, ale komisja położyła się ze śmiechu i wytłumaczono mi delikatnie, że opera to raczej nie jest moja droga i pozostałam przy aktorstwie.

Przez rok pracowałaś w norweski teatrze, czy to doświadczenie pomogło Ci w pracy przy spektaklu „Operacja Opera”?

I tak i nie. Z jednej strony byłam od razu bardzo otwarta, ponieważ bardzo lubię Norwegów. Trudniejsze było jednak to, że w sztuce relacje polsko-norweskie były przedstawione w sposób dość brutalny, co z mojego punku widzenia wydawało się nie do końca prawdziwe. Ale ponieważ ostatecznie spektakl kończy się dobrze, to i nam udało się dojść do porozumienia przy jego realizacji.

Czy w teatrze norweskim istnieją jakieś inne metody pracy z aktorem niż w teatrze polskim?

Nie rozróżniałabym tutaj na teatr polski i norweski. Warto zaznaczyć jednak, że w Norwegii jest o wiele mniej teatrów instytucjonalnych, pomimo tego że jest to zasobny kraj. Istnieje tam natomiast mnóstwo profesjonalnych grup teatralnych, tanecznych, które są z naszego punktu widzenia offowe, ponieważ nie mają stałych siedzib, administracji i etatów. Są to grupy, które są bardzo profesjonalnym offem.

Po raz pierwszy pojechałam do Norwegii w 1989 roku i patrzyłam na świat z przekonaniem, że wszystko mi się należy, bo mam dyplom. Tutaj po raz pierwszy dostałam się do grupy teatralnej i musiałam na przykład sprzątać podłogę przed występem w jakimś garażu. Poznałam tam też świetną aktorkę, która żyła z pracy jako kierowca taksówki. To był dla mnie duży szok, że można w ten sposób myśleć o teatrze. W dzisiejszej Polsce już nikogo to nie dziwi, że aktor żyje z czegoś innego, ale w tamtych czasach było to szokujące.

Czy polskie i norweskie poczucie humoru bardzo się od siebie różnią?

Nie sądzę. Norwegowie wydają się wstrzemięźliwi, ale kiedy prysną lody to są bardzo weseli, otwarci. Do historii przejdą całe noce kiedy Maciek Słota i Petter z zespołu norweskiego, opowiadali sobie dowcipy przez tłumacza. Olek - nasz aktor-tancerz tłumaczył kawały, a my umieraliśmy ze śmiechu.

Co było dla Ciebie najważniejsze w zaprezentowanej przez Was historii?

To, że mogłam pocałować jednego z Norwegów. To był warunek mojego uczestnictwa w tym spektaklu:) A tak poważnie to najważniejsze były dla mnie trzy rzeczy - po pierwsze cała ta przepiękna historia, bardzo dowcipnie napisana. Po drugie muzyka, dawno nie grałam w teatrze z muzykami na żywo i to muzykami takiego kalibru. Jestem także pod wielkim wrażeniem ogromnego i niesamowitego gmachu opery, który wchodzi do fiordu. To są dla mnie trzy rozpoznawcze znaki tej produkcji.

Postać, którą grasz jest tragiczna, chociaż przedstawiona w sposób komiczny. Czy nie uważasz, że takie komediowe ujęcie historii powoduje, że odbiera się powagę tej trudnej pracy, którą wykonali robotnicy budujący operę?

Nie odnoszę takiego wrażenia. Wydaje mi się, że aby podkreślić tragizm, który jest wpisany właściwie w każde życie, to dobrze kiedy taką historię przedstawi się z humorem, ociepli się ją, bo tak właśnie jest w życiu. Dla mnie najciekawsze było to, że moja postać - jąkająca się myszka, nagle dostaje swoje pięć minut i wypływa z niej taka niezwykła siła, która pokazuje, że ona wciąż walczy i w końcu jej się udaje - Wanda poznaje swoją norweską miłość i przestaje się jąkać. Chyba wiele takich historii rozegrało się w norweskich fiordach.

Wielkim sukcesem tego spektaklu jest to, że pomiędzy błahymi żartami, w formule musicalowo – kabaretowej, udało się przemycić ludzkie historie i dramaty, pokazać kawałek prawdy o życiu.

Jakie były reakcje norweskiej publiczność na Wasz spektakl?

Ludzie przychodzili do nas po przedstawieniu, żeby podziękować. Zdarzało się, że płakali na spektaklu.

Na widowni były tłumy. Szczególnie duża była grupa Polaków, co wskazuje na ogromne zapotrzebowanie na tego typu spektakle. Byłam wzruszona reakcjami, rozmowami, które przeprowadziłam z widzami.

Jak będziesz wspominać pracę nad spektaklem „Operacja Opera”?

Jestem przekonana, że jak będę umierała to wspomnę pracę nad tym projektem jako jedne z najpiękniejszych przeżyć mojego życia artystycznego i nie tylko.

„Opera za 135 koron”. Rozmowa z Niną Witoszek-FitzPatrick

Dlaczego zainteresował Panią temat robotników budujących operę w Oslo?

Wiosną 2004 roku zadzwonił do mnie Komitet Dekoracyjny Opery, który planował wydanie specjalnej artystycznej księgi pamiątkowej na temat procesu budowy. Księga miała zawierać "wariacje na temat opery" widzianej oczami norweskich fotografików i plastyków. Ja się ponoć znałam na norweskich mitach i pisałam powieści, więc dostałam zamówienie na nowelkę. No i zaczęła się męka: najpierw wymyśliłam, że powstawanie opery jest jak trudna ciąża, a potem rodzenie genialnego dziecka, i napisałam coś w tym stylu, ale potem to rzuciłam jako zbyt babskie. Potem zrobiłam coś w stylu Pucciniego, ale to był włoski suflet. W końcu, któregoś dnia, zdenerwowałam się, poszłam na budowę - i spotkałam polskich robotników. Pogadałam sobie z nimi i oczywiście od razu pojawił się temat i bohaterowie.

Czy pisząc tekst starała się Pani używać autentycznego języka, którym posługują się robotnicy polscy i norwescy?

Nie, bo to komiczny kabaret, a w kabarecie mówi się i śpiewa po inteligencku. Ale oczywiście są przekleństwa i różne grymasy językowe, które są ukradzione z języka proletariatu w obu krajach. Poza tym w kabarecie doszedł jeszcze współautor, David Chocron, który jest norwesko-marokańskim Amerykaninem żydowskiego pochodzenia. Więc język był wieżą Babel, jakby na to nie spojrzeć.

Czy Pani nowela „Opera za 135 koron" miała charakter komediowy? Czy w trakcie pracy nad spektaklem dokonaliście Państwo wielu zmian w scenariuszu „Operacji Opera”?

"Opera za 135 koron" to groteska, w której polski ćwierćinteligent i nieudacznik dostaje pracę na budowie, z czego wynikają same nieszczęścia. Oczywiście sam plac budowy jest miejscem burzliwych spotkań, zderzeń stereotypów, spekulacji i ludzkich dramatów. Kabaret "Operacja Opera" wykorzystuje podobny schemat, ale jest oczywiście dużo prostszy i obliczony na akcje i songi raczej niż językową ekwilibrystykę.

Czy podczas pracy nad spektaklem udało się Pani dostrzec jakieś nowe wątki, czy było coś co sprawiło, że dostrzegła Pani nowe aspekty opisanych przez Panią relacji międzykulturowych?

Jak najbardziej. Mój dobry przyjaciel i kompozytor muzyki do kabaretu - Helge Iberg, przeszedł w trakcie pracy przez cudowną metamorfozę - na moich oczach z anty-słowiańskiego szowinisty przekształcił się w polonofila. Po prostu oczarował go Kraków i rzewna polska dusza. (Wcześniej miał uprzedzenia, bo mu kiedyś polscy stolarze postawili parkiet w salonie do góry nogami!) Oczywiście nie powiedziałam mu, że w Polsce jest burdel polityczny aby go nie zniechęcić, niech żyje w miłym złudzeniu. Podobnie polscy artyści którzy przyjechali do Oslo przyjmowani byli hucznie "po polsku" przez Norwegów i odnieśli wrażenie, że Północ to kraina ludzkiego ciepła i gościnności. Jest to oczywiście pic na wodę, ale niech tam - niech sobie pomarzą. Więc wniosek z tego jeden: niech żyją złudzenia, bo życie jest krótkie.

Może wie Pani, czy któraś z osób budujących operę miała szansę obejrzeć spektakl „Operacja Opera”?

Tak, jeden z bohaterów Opery przyszedł na premierę. Bardzo się rumienił, ale powiedział mi, że był dumny, że przeszedł do historii.

Jak spektakl został odebrany przez publiczność w Norwegii?

Dyrektor Opery - Tom Remlov przyszedł na spektakl dwa razy, więc chyba mu się podobało. Najwdzięczniejszą publicznością byli Polacy mieszkający w Norwegii bo oni są dwu- i trój-języczni i rozumieli najwięcej. To oni dyrygowali śmiechem na sali. Norwedzy byli trochę onieśmieleni nową formą, ale większość bardzo dobrze się bawiła samą akcją, wspaniałą muzyką i pomysłami reżyserko-choreograficznymi. Wiem na pewno, że nikt się nie nudził.

Podsumowując pracę nad przygotowaniem spektaklu – jak wyglądała polsko-norweska współpraca i czy jest Pani zadowolona z efektów tej współpracy?

Taka artystyczna współpraca to najlepsza dyplomacja na świecie, jak powiedział polski ambasador. W ciągu paru tygodni osiąga się kulturową synergię i solidarność, o której marzy cała Bruksela.

Rozmowa z Davidem Chocronem - aktorem i współscenarzystą "Operacji Opera"

Przyjechałeś do Norwegii z USA - z jednego wielokulturowego kraju do drugiego – multikulturowość jest dla Ciebie czymś oczywistym, czy starałeś się przenieść swoje doświadczenia do spektaklu "Opera Operacja"?

Wyjechałem z multikulturowego Nowego Jorku do Norwegii pod koniec lat 70-tych. Oslo w 1978 roku wyglądała trochę jak Kraków dziś. Na ulicach można było usłyszeć tylko jeden język, odcienie kolorów skóry były jednolite, to nie było miasto przypominające kosmopolityczną sałatkę. Na moich oczach Oslo stawało się powoli coraz bardziej wielokulturowym miastem. Jednym
z pierwszych składników tej sałatki byli Polacy, którzy przybyli do Norwegii na początku lat 80-tych. To właśnie w tym czasie poznałem Ninę (Nina Witoszek-FritzPatrick – współscenarzysta „Operacji Opera”).

Jeśli ktoś ma umiejętność obserwacji i pochodzi z takiego tygla wielokulturowego jakim jest Nowy Jork, potrafi przedstawić grupy etniczne
w sposób bardziej precyzyjny. "Uogólniając konkretnie" brzmi jak sprzeczność, ale jest to klucz do dobrej charakteryzacji i do dobrego humoru.


Upłynęło już trochę czasu od twego pobytu w Polsce i od premiery „Operacji Opera”. Jak teraz mógłbyś podsumować Waszą pracę nad projektem i rezultat tej pracy?


Jak już wielokrotnie mówiłem, doświadczenie „Operacji Opera” było doskonałym przykładem tego, jak życie potrafi czasem naśladować sztukę. Problemy z komunikacją, różnice kulturowe i wynikające z tego frustracje były czymś, czego doświadczaliśmy w naszej codziennej pracy nad spektaklem. Nasze przeżycia naśladowały dość dokładnie, to co działo się w historii, którą przedstawialiśmy na scenie. I jak w naszej opowieści, obie strony - polska
i norweska – zaczęły się w końcu bardzo lubić, a nawet przyjaźnić. Nasze rozstanie okazało się wręcz fizycznie bolesne. Powiedziałbym, że było to dla mnie zadziwiające i inspirujące doświadczenie!


Jaka była reakcja publiczności, która miała okazję zobaczyć „Operację Opera” w Polsce i Norwegii?

Bez wątpienia najlepiej zrozumieli spektakl Polacy mieszkający w Norwegii, którzy widzieli sztukę w norweskiej Operze. Znali oni wszystkie języki, którymi posługiwaliśmy się w spektaklu, potrafili rozszyfrować wszystkie odniesienia
i mogli siedzieć w budynku Opery, w którym toczyła się akcja naszego przedstawienia. Polacy w Polsce, którzy mają doświadczenie w pracy za granicą również mogli poczuć większą identyfikację z treścią naszego spektaklu niż pozostali, którzy takiej perspektywy nie mają. Szczególnie satysfakcjonujące było to, że polska publiczność znała formę kabaretu i jego reguły, przez co wiedziała, kiedy klaskać (w Norwegii nie istnieje kabaret). Kiedy moja postać "Marcello", przedstawiła wszystkich pracowników po imieniu, polscy widzowie każdego oklaskiwali. Norwegowie nie mieli pojęcia, że tak można zareagować. Sztuka ta jest najlepiej odbierana, gdy na widowni siedzi wielu Polaków. Spektakl grany Norwegii, bez udziału polskiej publiczności jest jak ciało bez krwi.


Od długiego czasu mieszkasz w Norwegii, teraz miałeś okazję spędzić trochę czasu w Polsce, czy możesz powiedzieć jaka jest różnica między polskim i norweskim poczuciem humoru?


To bardzo szeroki temat i z pewnością nadawał by się na pracę doktorską. Nie mogę udawać, że udało mi się poznać różnice między norweskim i polskim poczuciu humoru. Myślę, że Norwegowie i Polacy są do siebie trochę podobni. Różnicą jest to, że Norwegowie od dłuższego czasu są bardziej narażeni na amerykańską rozrywkę. Norwegowie lepiej znają język angielski, więc mogą bez trudności łykać wszystkie filmy i programy telewizyjne z USA i Wielkiej Brytanii bez tłumaczenia. To zmutowało norweskie poczucie humoru i sposób reagowania na humor. Za około 20 lat Polacy i Norwegowie będą wszyscy śmiać się na sposób Hollywoodzki wraz z resztą świata i najbliższymi planetami. Ale to był oczywiście żart.

Co było dla Ciebie najważniejsze podczas pracy nad „Operacją Opera”?

Gdzie znaleźć najlepszy bigos i żurek:) Pobyt w Krakowie był rewelacyjny. Nie chciałem w ogóle wyjeżdżać do Oslo. Niewątpliwie najważniejsze podczas mego pobytu w Polsce było spotkanie z ludźmi. Przy projekcie pracowało tak wiele wspaniałych osób, że mogę jedynie żałować, że była między nami przepaść komunikacyjna. Gdybym mówił po polsku albo gdyby oni lepiej mówili po angielsku jestem pewien, że mielibyśmy mnóstwo ciekawych dyskusji i jeszcze więcej żartów do opowiedzenia. Po dłuższym zastanowieniu stwierdzam jednak że.... być może mielibyśmy odmienne zdania i okazałoby się, że wcale się nie lubimy! Najlepiej było tak, jak było:)