piątek, 25 maja 2012

O początkach Teatru KTO... Rozmowa z Beatą Malczewską


Z okazji jubileuszu 35-lecia prezentujemy cykl rozmów z założycielami Teatru KTO i aktorami, którzy grali w pierwszym spektaklu. Tym razem pracę na Brackiej (pierwsza siedziba KTO) wspomina Beata Malczewska, która zagrała w „Ogrodzie rozkoszy”, a obecnie jest aktorką Teatru Starego.

Kiedy rozpoczynała Pani swoją współpracę z nowopowstającym Teatrem KTO była Pani licealistką, jak to się stało, że trafiła Pani do zespołu?

Danek, czyli Bogdan Rudnicki był kolegą mojej starszej siostry i przyjaźnił się z moimi kuzynami, dlatego często nas odwiedzał i godzinami rozmawialiśmy na różne tematy, często o literaturze i teatrze. Któregoś dnia Danek zapytał, czy bym nie chciała wziąć udziału w pewnym przedsięwzięciu teatralnym. Powiedział mi o nim na tyle oszczędnie, że właściwie nie miałam pojęcia w co się pakuję, ale brzmiało to elitarnie i atrakcyjnie. Mówił o tym, że wspólnie z aktorami z Teatru STU będziemy pracować nad własną sztuką. Nie myślałam wtedy o aktorstwie i jeszcze nic w tym kierunku nie robiłam. Ponieważ był to rok przed maturą, rodzice musieli wyrazić zgodę na mój udział w przedstawieniu.

Kogo grała Pani w spektaklu „Ogród rozkoszy”?

Grałam dziewczynę, która miała uosabiać młodość, witalność i jest zamieszana w dramat obyczajowy, społeczny i w zagrożenie, którego do końca nie rozumie. Była to postać dość luźna obyczajowo i pamiętam, że moi rodzice, których Danek Rudnicki bardzo poważnie przekonywał do tej próby aktorskiej, mieli mieszane uczucia. Zespół pół żartem obawiał się ich reakcji. Tymczasem po premierze, mój ojciec rozpłakał się ze wzruszenia i jakiejś nieokreślonej dumy, że widzi mnie na scenie w projekcie, który nim poruszył.  

Czy była Pani najmłodszą osobą w zespole?

Tak i to jest jedyna rzecz, która mnie wyróżnia (śmiech). Miałam wówczas 17 lat, a oni wszyscy byli grubo ode mnie starsi. Jak się dziś spotykam z Bronkiem Majem albo Jurkiem Zoniem to zawsze wspominają, jak przed premierą zatajali ze strachu przed moim ojcem, że w spektaklu są przekleństwa, że ja gdzieś nagle majtki pokazuję albo że się pije alkohol. Ale oczywiście kokietowali. To był taki stały żart, bo znali trochę ojca i wiedzieli, że miał duże poczucie humoru. Co ciekawe, mamą nie przejmowali się w ogóle. Przypuszczalnie 198 cm wzrostu taty robiło swoje.

Jak wspomina Pani atmosferę tamtych czasów?

 Pamiętam niekończące się spotkania, niekończące rozmowy i kłęby dymu z papierosów. Ja na tym skwapliwie korzystałam i paliłam te papierosy bezkarnie między nimi i przez to do dziś nie mogę rzucić nałogu. Powinni mi byli zabronić, ale oczywiście tego nie zrobili (śmiech).
Czasy były podłe, biedne, ale więcej wtedy było serdeczności. Mieliśmy więcej czasu dla siebie i byliśmy sobie bardziej w sposób szczery oddani, nie różniły nas spektakularne zarobki i komercyjne propozycje zawodowe.

A jak układała się współpraca z reżyserem – Adolfem Weltschkiem?

Z tego co pamiętam paroosobowy trzon zespołu nieustannie wspomagał się propozycjami i pomysłami, ogromnie mi imponowali. Oczywiście głównym reżyserem był Dolek - delikatny, słuchający, dowcipny. Było ciekawie.
Poza tym, tam się po prostu kłębiło od znajomych i często poza nami był ktoś jeszcze. Przychodzili, zasiadali na jakichś skrzynkach, ławkach, zapalali papierosy i zastygali w żółwim zamyśleniu, wypuszczając z siebie kłęby dymu i przyglądając się naszym warsztatom. Dzięki temu przestałam się wstydzić, że mnie oglądał co chwilę ktoś inny, oprócz tych z którymi się pracowało. Tuż po premierze zdałam do PWST.

Co było najważniejsze w czasie waszych prób, na co kładliście nacisk?

Środki sceniczne, których używaliśmy były oparte na takich emocjach, które nie miały być histeryczne, przypadkowe. Bardzo zwracano uwagę na to, żeby nie było udawania, żeby wszystko było prawdziwe, przeżyte od środka i pozbawione sztampy, żeby ktoś nam nie zarzucił, że kokietujemy, czy kłamiemy. To było wciąż podkreślane. Pamiętam, że miałam taką tendencję do zgrywania się, do robienia min i często dostawałam uwagi - „Beata nie rób min, opanuj ciało, nie zgrywaj się”. Dzisiaj uczucia prezentowane na scenie są często pokazywane lakonicznie, bywa że aktorzy grają niemal bez wyrazu, jakby w amerykańskim planie. Tam się nikt nie bawił w taką formę, która miała być odczytana przez widza w pewnym domyśle. Pamiętam też skupienie i zmęczenie, które przejawia się wtedy, kiedy daje się z siebie tak dużo.

A czy miała Pani poczucie, że uczestniczy w czymś ważnym?

O tak, od samego początku byłam bardzo przejęta. Nikt nie traktował tego lekko. Wszyscy wiedzieli, że próby będą czasochłonne, a byliśmy zajęci, oni na swoich studiach, w swojej pracy, a ja w szkole. Wiedzieliśmy, że nie mamy ani grosza i jeśli to wyjdzie to tylko dzięki totalnemu zaangażowaniu się. Ja sobie nie przypominam spotkań wyłącznie towarzyskich. Oni się snuli, godzinami dyskutowali, ale pracowali wściekle.
Pamiętam, że nasza premiera zrobiła wrażenie w środowisku inteligencji krakowskiej. Ja miałam poczucie sukcesu, bo skoro część elity humanistycznej tego miasta była przejęta spektaklem to znaczy, że się udało.

Czym różni się teatr tworzony przez młodych ludzi dawniej od tego dziś?

Zaangażowanie młodego człowieka w tamtych czasach, podczas realizacji projektu teatralnego w duchu awangardy i w półprofesjonalnych warunkach, trudno jest porównywać do kondycji współczesnego, młodego człowieka, który ma bardzo dużo opcji i ułatwień. My pracowaliśmy w spartańskich warunkach. Siedzieliśmy po nocach, mieliśmy kanapki, a po nocnej próbie wracaliśmy często na piechotę do domu, bo nie było już komunikacji miejskiej. Dziś jest inaczej, ale wierzę, że młodym artystom nie brak przejęcia, bo to byłby koniec prawdziwego teatru.

  



Rozmowy z okazji jubileuszu 35-lecia Teatru KTO


Kontynuujemy cykl rozmów z założycielami Teatru KTO, z okazji jubileuszu! Tym razem swoimi wspomnieniami podzielił się z nami Józef Małocha, który grał w pierwszym przedstawieniu KTO pt. „Ogród rozkoszy”.

Dlaczego postanowił Pan dołączyć do nowopowstającego Teatru KTO?

Była to decyzja praktyczna i aktorska.  Gdy Adolf Weltschek zaproponował mi udział w przedsięwzięciu, które miało zakończyć się spektaklem, na początku przede wszystkim traktowałem to jako kolejną możliwość aktorskiego kształcenia się, nie myśląc o dalszej perspektywie.  To oczywiście zmieniło się potem.

Jak wspomina Pan początki Teatru i pracę warsztatową?

Jako budowanie przedstawienia, które wypowiadało się w naszym imieniu na temat rzeczywistości totalitarnej, jej zwodniczych mechanizmach  i pułapkach.  Nie wiedziałem wtedy, że przed Teatrem KTO stoją tak długie lata wspaniałego rozwoju. 
W pracy warsztatowej staraliśmy się odkryć nowe dla nas możliwości, szukaliśmy nowej wrażliwości i środków ekspresji.  Jak w każdej dobrej pracy warsztatowej był to proces kolejnego uczenia się - przy okazji dążenia do osiągnięcia celu jakim jest udany spektakl.  

Jaką rolę grał Pan w spektaklu „Ogród rozkoszy”? Czy była ona dla Pana wyzwaniem?

Postać nazywała sie Albinus. Człowiek bez skrupułów, oportunista, pełen energii, ale bez żadnego moralnego kompasu,  wredna postać.  Rola nie była dla mnie wyzwaniem. Granie jej było dla mnie wielką przyjemnością.

Spektakl „Ogród rozkoszy” był w ówczesnych czasach spektaklem kontrowersyjnym, był buntem przeciwko rzeczywistości, czy mieliście pewne obawy przygotowując to przedstawienie?

Myślę, że spektakl był więcej niż buntem przeciw rzeczywistości, był  próbą jej analizy, a więc przedsięwzięciem znacznie ambitniejszym i moim zdaniem bardzo udanym. Były obawy, jak się okazało, słuszne, czy cenzura spektakl puści. Koledzy wypowiedzieli się bardziej szczegółowo na ten temat, ja tylko to potwierdzam. Młodszemu pokoleniu warto może dopowiedzieć, że za komunizmu KAŻDE przedstawienie, nawet na małą skalę, musiało być zaprezentowane tzw. Urzędowi do Spraw Kontroli Prasy, Publikacji i Widowisk, popularnie zwanego "cenzurą", który miał niepodważalne prawo do decyzji czy dane przedsięwzięcie dopuścić do obiegu publicznego czy nie. 

Czy było coś, co szczególnie zapadło Panu w pamięć podczas tworzenia spektaklu „Ogród rozkoszy”?

Niezwykła atmosfera  i zaangażowanie wszystkich uczestników od samego początku, jeszcze zanim spektakl okazał się ważny, bardzo dobrze odbierany i rozumiany przez publiczność. Prawie wszyscy, którzy w nim uczestniczyli, od aktorów przez inżynierów światła po muzyków i kompozytora byli profesjonalistami w swoich zawodach, a pracowali ochotniczo, za darmo i z pasją, nie licząc się z czasem.

Od roku 1980 mogliście zacząć pokazywać spektakl na festiwalach. Jak wspomina Pan atmosferę festiwali teatralnych tamtych czasów?

Była wspaniała i niepowtarzalna.  Eksplodowała wolność, na kilkanaście miesięcy zanikł strach.  Mieliśmy świadomość, że na swój sposób uczestniczymy w czasach przełomowych, że swoją małą cegiełką dokładamy się do ogólnonarodowej dyskusji na tematy najważniejsze: wolności, odpowiedzialności za swoje czyny, a także idealizmu, który może przekroczyć granice naiwności i przez to stać się niebezpieczny.

Czy brał Pan udział w innych przedsięwzięciach Teatru KTO?

Niestety, nie.

Czego nauczyła Pana praca w Teatrze KTO?

Potwierdziła to co uświadomiłem sobie  jeszcze w Teatrze STU, a czego, mam nadzieję, doświadczają obecni uczestnicy Teatru KTO, a mianowicie, że sztuka to być może jedyna dziedzina działalności człowieka, która potrafi budować mosty między ludźmi i zbliżać ich do siebie, bez względu na ich kulturę, religię, narodowość, poglądy społeczne i polityczne.  To niezwykła siła.










Teatr KTO na Brackiej


Z okazji jubileuszu 35-lecia Teatru KTO, kontynuujemy cykl rozmów z założycielami Teatru i twórcami pierwszych spektakli. Nasz cykl rozpoczęliśmy od wywiadu z Bronisławem Majem, a naszym drugim rozmówcą jest Adolf Weltschek – współzałożyciel KTO i reżyser pierwszego spektaklu pt. „Ogród rozkoszy”, a obecnie dyrektor Teatru Groteska w Krakowie.

Jakie było Pana doświadczenie teatralne przed założeniem Teatru KTO?

W gruncie rzeczy w teatrze jestem od zawsze. Po raz pierwszy wystąpiłem na scenie w trakcie zakończenia roku szkolnego pierwszej klasy szkoły podstawowej. Wcieliłem się wówczas w rolę murarza w wierszu „Wszyscy dla wszystkich” i od tego czasu - mogę powiedzieć z odrobiną emfazy - nieprzerwanie zajmowałem się teatrem. Stało się tak za sprawą wspaniałych pań Profesorek, które w podstawówce i w liceum wciągały nas w orbitę teatru, literatury i sztuki. W czasie studiów podejmowaliśmy różne próby robienia teatru studenckiego, aż w końcu znalazłem się w zespole Teatru STU. Początkowo pełniłem funkcje gospodarcze, przechodząc jednocześnie proces przysposabiania do zawodu aktora. Potem zagrałem w pierwszym spektaklu - „Exodus”, a następnie w kolejnych premierach Teatru STU.

Kto wpadł na pomysł, żeby założyć Teatr KTO i jak wyglądały jego początki?

Wydaje mi się, że to ja wpadłem na ten pomysł. Podrzuciłem tą ideę koledze - Bogdanowi Rudnickiemu, który razem ze mną studiował polonistykę. Krzysztof Jasiński z Teatrem STU wchodził wówczas w inne przestrzenie poszukiwań artystycznych i udostępnił nam stary lokal przy ul. Brackiej. Zdecydowaliśmy się na radykalną frakcję teatru politycznego, interwencyjnego, czyli takiego który już był mniej obecny w obszarze zainteresowań Teatru STU. Miał być to teatr polityczny, ale oparty na innej zasadzie niż to, co działo się wówczas w tym nurcie. Nie miał on bazować na publicystyce sensu stricte tylko na literaturze, która wtedy była cenzurowana. Chcieliśmy robić teatr, który poprzez literaturę dotykał rzeczywistości PRLu, dlatego sięgaliśmy po takich autorów jak Konwicki, Hłasko - czyli pisarzy źle postrzeganych przez cenzurę w tamtych czasach.

Czy był to zatem teatr polonistów, w którym najważniejsza była literatura?

Była to raczej idealna synteza – z jednej strony poloniści – Bronek Maj, Bogdan Rudnicki, a z drugiej strony ja, Jurek Zoń i Józek Małocha, czyli osoby, które żyły festiwalowo i na bieżąco doświadczały pulsu teatru. To nie był literacki teatr w sensie prostego przekazywania tekstów. Zawsze towarzyszyło mi przekonanie, że teatr jest sztuką autonomiczną, która powstaje na deskach sceny. Literatura w teatrze jest rzeczą drugorzędną - materią teatralną, którą teatr ma prawo wykorzystywać.

W spektaklu „Ogród rozkoszy” literatura odgrywała jednak bardzo dużą rolę.

Nie tylko literatura także materia teatru, gra Aktorów niosła ten spektakl i wyróżniała spośród innych realizacji teatru studenckiego tego okresu. Dla jego recepcji istotna także była sytuacja społeczno-polityczna. Kiedy zrealizowaliśmy spektakl „Ogród rozkoszy” to początkowo nie mogliśmy otrzymać zgody cenzury na publiczne prezentowanie tego przedstawienia, ze względu na nazwiska autorów wykorzystanych przez nas utworów literackich. Potem się to zmieniło. Pierwszy cel został jednak osiągnięty, czyli sięgnęliśmy do takiego narzędzia, które bulwersowało ówczesnych decydentów społeczno-politycznych. Publiczność przyjmowała to bardzo dobrze, być może także dlatego, że realizacji towarzyszyła atmosfera wydarzenia zakazanego.

Jak wspomina Pan okres prób do spektaklu „Ogród rozkoszy”? Czy praca była bardzo intensywna?

Nad spektaklem pracowaliśmy rok. Mieliśmy swoje zajęcia teatralne, studia, ale spotykaliśmy się kilka razy w tygodniu na próbach. W związku z tym, że część osób zaangażowanych w tworzenie spektaklu niewiele miała do czynienia ze sceną, rozpoczęliśmy pracę od zajęć warsztatowych, które miały jakoś wyrównać poziom i przygotować tych mniej doświadczonych teatralnie. W trakcie budowaliśmy sytuacje i jednocześnie tworzyliśmy tekst, tzn. koledzy - głównie  Bogdan Rudnicki i Bronek Maj, dostarczali materiału literackiego, a my tę literaturę na scenie weryfikowaliśmy. Wiele było po drodze kontrowersji i dyskusji, ale to naturalny proces funkcjonowania takich nieformalnych grup.  

Czy łatwo było Panu reżyserować spektakl, w którym gra tylu indywidualistów?

Łatwo, ponieważ wszyscy byli chętni do pracy i robili to z pasją.

Czy był to zatem rodzaj współpracy, czy też ostatnie słowo należało do Pana, czyli do  reżysera?

Przez to, że pracowaliśmy nad tekstem, że sprawdzaliśmy go na scenie, te wybory wersji ostatecznej były dość oczywiste. Tego nie trzeba artykułować, czy formułować, to się czuje czy coś działa, czy nie. Tym co najbardziej przeszkadza w pracy, rozbija wszystkie nieformalne grupy jest ambicja i chęć udowodnienia komuś czegoś. My mieliśmy wspólny koncept, a jeśli pojawiały się jakieś ambicje to weryfikowała je scena. Wybór ostatecznego kształtu przedstawienia odbywał się jakoś naturalnie. Wspominam to jako niezwykle fajną pracę.

Czy był Pan również aktorem w spektaklu „Ogród rozkoszy”?

Tak, ale w związku z tym, że reżyserowałem miałem tylko epizodyczną rolę w finale. Wchodziłem jako dziwna siła pacyfikująca zastaną rzeczywistość. To był tylko finałowy akcent.

Czy w trakcie prób, prezentacji spektaklu wydarzyło się coś szczególnie zaskakującego?

Mieliśmy wiele radości i wiele zaskoczeń, kiedy na początku pracy przeprowadzaliśmy zajęcia warsztatowe. Były to czasy fascynacji Grotowskim i pracą nad ekspresją ciała. Nie będę tu podawał „tajemnic kuchni”, ale przyznam, że dla nas samych te zajęcia były zaskakujące, ponieważ wyzwalały się nieznane odcienie charakterów, czy osobowości różnych Kolegów. To były zajęcia trochę psychodramowe i może nigdy wcześniej i nigdy potem Koledzy tak się nie artykułowali, jak w czasie tych warsztatów, tzn. z taką ekspresją, otwartością i z taką energią. Trochę tak jest w tego typu teatralnym, zbiorowym działaniu, że uruchamia się pewien samonapędzający się mechanizm. Jeśli wszystko przebiega prawidłowo i wszyscy angażują się bez reszty w takie działania, to człowiek czuje się bezpiecznie i wtedy sięga do emocji, które skrywa, które gdzieś głęboko w nim drzemią. Wyzwalają się różne szalone ekspresje i to było niezwykle ciekawe i barwne.
Myślę, że część tych doświadczeń znalazła potem swoje przeniesienie w przedstawieniu, np. role Bronka Maja. Myślę, że od naszego spektaklu rozpoczęła się jego druga kariera - ta aktorska.

Obecnie jest Pan dyrektorem Teatru Groteska, jak ocenia Pan wpływ tamtych doświadczeń na to co robi Pan teraz?

W gruncie rzeczy człowiek kształtuje się w okresie dojrzewania emocjonalnego i intelektualnego. Te moje doświadczenia  wiążą się z doświadczeniem drugiej reformy - Living Theatre, Bread and Puppet, Festiwal w Nancy. Jestem ukształtowany przez ten sposób myślenia o teatrze, a on był prosty – teatr to jest autonomiczna sztuka, sztuka która ma wpływ na rzeczywistość.
 To co robiliśmy w Teatrze KTO wypływało bezpośrednio z tych doświadczeń. Teatr to jest medium, które musi wyprzedzać rzeczywistość, nie podążać za obowiązującymi powszechnie trendami kulturowymi czy obyczajowymi. Teatr powinien być nieufny wobec rzeczywistości a artyści powinni mieć oczy szeroko otwarte.
Dlatego uważam, że w obecnych czasach uwiądu elementarnego systemu wartości, teatr powinien zacząć go bronić ,  przypominać o konieczności jego istnienia i respektowania.  Odczuwam głęboką potrzebę porządkowania świata za pomocą sztuki, choć wiem, że jest to myślenie utopijne.
Na pewno wyczulenie na rzeczywistość w której żyjemy zostało mi z czasów studenckich. Podobnie jak w okresie pracy nad spektaklem „Ogród rozkoszy”, jestem uwrażliwiony na puls współczesności, podejmuję próbę diagnozowania tej rzeczywistości. Wtedy była to niezgoda na ówczesną rzeczywistość i dziś, chociaż postać świata się  zmieniła, też odczuwam niezgodę na wiele aspektów naszej rzeczywistości.