Z okazji
jubileuszu 35-lecia prezentujemy cykl rozmów z założycielami Teatru KTO i
aktorami, którzy grali w pierwszym spektaklu. Tym razem pracę na Brackiej
(pierwsza siedziba KTO) wspomina Beata Malczewska, która zagrała w „Ogrodzie
rozkoszy”, a obecnie jest aktorką Teatru Starego.
Kiedy rozpoczynała Pani swoją współpracę z nowopowstającym Teatrem KTO
była Pani licealistką, jak to się
stało, że trafiła Pani do zespołu?
Danek, czyli Bogdan Rudnicki był
kolegą mojej starszej siostry i przyjaźnił się z moimi kuzynami, dlatego często
nas odwiedzał i godzinami rozmawialiśmy na różne tematy, często o literaturze i
teatrze. Któregoś dnia Danek zapytał, czy bym nie chciała wziąć udziału w
pewnym przedsięwzięciu teatralnym. Powiedział mi o nim na tyle oszczędnie, że
właściwie nie miałam pojęcia w co się pakuję, ale brzmiało to elitarnie i
atrakcyjnie. Mówił o tym, że wspólnie z aktorami z Teatru STU będziemy pracować
nad własną sztuką. Nie myślałam wtedy o aktorstwie i jeszcze nic w tym kierunku
nie robiłam. Ponieważ był to rok przed maturą, rodzice musieli wyrazić zgodę na
mój udział w przedstawieniu.
Kogo grała Pani w spektaklu „Ogród rozkoszy”?
Grałam dziewczynę, która miała
uosabiać młodość, witalność i jest zamieszana w dramat obyczajowy, społeczny i
w zagrożenie, którego do końca nie rozumie. Była to postać dość luźna
obyczajowo i pamiętam, że moi rodzice, których Danek Rudnicki bardzo poważnie
przekonywał do tej próby aktorskiej, mieli mieszane uczucia. Zespół pół żartem
obawiał się ich reakcji. Tymczasem po premierze, mój ojciec rozpłakał się ze
wzruszenia i jakiejś nieokreślonej dumy, że widzi mnie na scenie w projekcie,
który nim poruszył.
Czy była Pani najmłodszą osobą w zespole?
Tak i to jest jedyna rzecz, która
mnie wyróżnia (śmiech). Miałam wówczas 17 lat, a oni wszyscy byli grubo ode
mnie starsi. Jak się dziś spotykam z Bronkiem Majem albo Jurkiem Zoniem to
zawsze wspominają, jak przed premierą zatajali ze strachu przed moim ojcem, że
w spektaklu są przekleństwa, że ja gdzieś nagle majtki pokazuję albo że się pije
alkohol. Ale oczywiście kokietowali. To był taki stały żart, bo znali trochę
ojca i wiedzieli, że miał duże poczucie humoru. Co ciekawe, mamą nie
przejmowali się w ogóle. Przypuszczalnie 198 cm wzrostu taty robiło swoje.
Jak wspomina Pani atmosferę tamtych czasów?
Pamiętam niekończące się spotkania,
niekończące rozmowy i kłęby dymu z papierosów. Ja na tym skwapliwie korzystałam
i paliłam te papierosy bezkarnie między nimi i przez to do dziś nie mogę rzucić
nałogu. Powinni mi byli zabronić, ale oczywiście tego nie zrobili (śmiech).
Czasy były podłe, biedne, ale więcej
wtedy było serdeczności. Mieliśmy więcej czasu dla siebie i byliśmy sobie
bardziej w sposób szczery oddani, nie różniły nas spektakularne zarobki i
komercyjne propozycje zawodowe.
A jak układała się współpraca z reżyserem – Adolfem Weltschkiem?
Z tego co pamiętam paroosobowy
trzon zespołu nieustannie wspomagał się propozycjami i pomysłami, ogromnie mi
imponowali. Oczywiście głównym reżyserem był Dolek - delikatny, słuchający,
dowcipny. Było ciekawie.
Poza tym, tam się po prostu
kłębiło od znajomych i często poza nami był ktoś jeszcze. Przychodzili,
zasiadali na jakichś skrzynkach, ławkach, zapalali papierosy i zastygali w
żółwim zamyśleniu, wypuszczając z siebie kłęby dymu i przyglądając się naszym
warsztatom. Dzięki temu przestałam się wstydzić, że mnie oglądał co chwilę ktoś
inny, oprócz tych z którymi się pracowało. Tuż po premierze zdałam do PWST.
Co było najważniejsze w czasie waszych prób, na co kładliście nacisk?
Środki sceniczne, których
używaliśmy były oparte na takich emocjach, które nie miały być histeryczne,
przypadkowe. Bardzo zwracano uwagę na to, żeby nie było udawania, żeby wszystko
było prawdziwe, przeżyte od środka i pozbawione sztampy, żeby ktoś nam nie
zarzucił, że kokietujemy, czy kłamiemy. To było wciąż podkreślane. Pamiętam, że
miałam taką tendencję do zgrywania się, do robienia min i często dostawałam
uwagi - „Beata nie rób min, opanuj ciało, nie zgrywaj się”. Dzisiaj uczucia
prezentowane na scenie są często pokazywane lakonicznie, bywa że aktorzy grają
niemal bez wyrazu, jakby w amerykańskim planie. Tam się nikt nie bawił w taką
formę, która miała być odczytana przez widza w pewnym domyśle. Pamiętam też
skupienie i zmęczenie, które przejawia się wtedy, kiedy daje się z siebie tak
dużo.
A czy miała Pani poczucie, że uczestniczy w czymś ważnym?
O tak, od samego początku byłam
bardzo przejęta. Nikt nie traktował tego lekko. Wszyscy wiedzieli, że próby
będą czasochłonne, a byliśmy zajęci, oni na swoich studiach, w swojej pracy, a
ja w szkole. Wiedzieliśmy, że nie mamy ani grosza i jeśli to wyjdzie to tylko
dzięki totalnemu zaangażowaniu się. Ja sobie nie przypominam spotkań wyłącznie
towarzyskich. Oni się snuli, godzinami dyskutowali, ale pracowali wściekle.
Pamiętam, że nasza premiera
zrobiła wrażenie w środowisku inteligencji krakowskiej. Ja miałam poczucie
sukcesu, bo skoro część elity humanistycznej tego miasta była przejęta
spektaklem to znaczy, że się udało.
Czym różni się teatr tworzony przez młodych ludzi dawniej od tego dziś?
Zaangażowanie młodego człowieka w
tamtych czasach, podczas realizacji projektu teatralnego w duchu awangardy i w
półprofesjonalnych warunkach, trudno jest porównywać do kondycji współczesnego,
młodego człowieka, który ma bardzo dużo opcji i ułatwień. My pracowaliśmy w
spartańskich warunkach. Siedzieliśmy po nocach, mieliśmy kanapki, a po nocnej
próbie wracaliśmy często na piechotę do domu, bo nie było już komunikacji
miejskiej. Dziś jest inaczej, ale wierzę, że młodym artystom nie brak przejęcia,
bo to byłby koniec prawdziwego teatru.