sobota, 14 lipca 2012

25 lat minęło...


Jubileuszowy Festiwal Teatrów Ulicznych ULICA 25 STREET ART już za nami! Przekonajcie się  co sądzi o tegorocznej edycji dyrektor Jerzy Zoń.

Jak ocenia Pan tegoroczny Festiwal ULICA 25?

Myślę, że ta edycja była pewnego rodzaju podsumowaniem i dobrą okazją do pokazania tego, co zmieniło się w polskim teatrze przez ostatnie 25 lat. W tym roku starałem się pokazać konkretne przedstawienia, unikaliśmy teatrów ognia i tego typu małych eksperymentów ulicznych. Nie było też dużo klaunady, a jeśli była to na bardzo wysokim poziomie, mam tu na myśli świetne teatry - Pinezka i Nikoli. Naszym założeniem było pokazanie szerokiej panoramy polskich teatrów ulicznych, zaczynając od gigantycznej, rozdmuchanej dekoracji Teatru Biuro Podróży, po spektakle kameralne i bardzo proste, takie jak te zaprezentowane przez Teatr Gry i Ludzie i Teatr AKT. Teatr Gry i Ludzie zasługuje na szczególne uznanie, bo mimo deszczu nie przerwał swojego spektaklu. Postaram się zaprosić ich jeszcze w przyszłym roku, żeby zagrali w bardziej komfortowych warunkach. W czasie Festiwalu mogliśmy też obejrzeć dwa przedstawienia Teatru Snów, który ma swój rozpoznawalny styl i jest teatrem prekursorskim jeśli chodzi o język ulicy. 

Czy widzi Pan dużą różnicę między współczesnymi spektaklami ulicznymi a tymi sprzed dwudziestu pięciu lat?

W teatrze polskim nie widać jakichś większych zmian. Wciąż jest parę bardzo dobrych grup, które szukają, walczą o swoje miejsce i to trzeba docenić. Coraz więcej pojawia się spektakli granych na ulicy, które właściwie nie są typowo uliczne, bo równie dobrze można by je zagrać w sali. Na szczęście niezmiennie jest tak, że polski twórca nie wyjdzie na ulicę dopóki nie ma czegoś do powiedzenia. 

Poza spektaklami polskimi można było też zobaczyć przedstawienia hiszpańskie, bo hasłem tegorocznej edycji był „Most Polska-Hiszpania”.

Hiszpanie nie zawiedli. Na Rynku mogliśmy oglądać spektakularne widowisko „The Wolves” teatru Deabru Beltzak, w którym wykorzystano niesamowite marionety wilków. Ostatniego dnia wystąpił Teatr Kamchàtka. Ten zespół jest mistrzowski sam w sobie i oczywiście aktorzy udowodnili to swoim spektaklem. Bardzo ciekawy projekt taneczny przygotowała także Barbara Wysoczańska razem z hiszpańskimi artystkami z zespołu Les Filles Föllen. Spektakl  „Ławka dla dwojga” La Calabaza Danza-Teatro zachwycił swoją prostotą i bezpretensjonalnością. W tym roku daliśmy taki mały smaczek Hiszpanii, a w przyszłym  będziemy rozszerzać ten most.

W jaki sposób zostanie on rozszerzony?

Myślę, że pokusimy się o warsztaty cyrkowo-teatralne, które poprowadzą Hiszpanie z polskimi aktorami. Chcielibyśmy zaprosić też kilka parad, żeby pokazać szersze spektrum.  Być może rozszerzymy formułę o inne państwa, na przykład o Niemcy.

Czy już szykuje Pan program kolejnej edycji?

Za tydzień jadę do Francji i zobaczę ok. 60 przedstawień w Chalon-sur-Saône. Będzie zatem z czego wybierać.  


poniedziałek, 9 lipca 2012

Dom dla Kamchàtki


Zaraz po spektaklu Kamchàtka,  na Rynku Głównym odbyło się spotkanie z aktorami grającymi w tym niesamowitym przedstawieniu. Tak  jak i w czasie spektaklu, było duuużo śmiechu i panowała przyjazna atmosfera.

Skąd wzięła się nazwa zespołu Kamchatka?

Kamczatka to strategicznie ważne miejsce. Myśląc o nazwie nie czytaliśmy jej jednak dosłownie. Dla nas oznacza ona część lądu, która jest bardzo daleko, ale jednocześnie jest to miejsce, które każdy z nas nosi w sobie i przez to jest ono wszędzie.

Czy w czasie Waszych występów przydarzyła się Wam jakaś zabawna sytuacja?

Spektakl Kamczatka opowiada o grupie imigrantów, którzy szukają w nowym kraju swojego domu, w którym mogą zamieszkać, dlatego wchodzimy do mieszkań obcych ludzi. Raz we Francji weszliśmy do domu, w którym mieszkało małżeństwo z małą córką. Przekroczyliśmy próg oczywiście nic nie mówiąc, bo w tym spektaklu nie używamy słów. Kiedy byliśmy już w środku kobieta nagle zaczęła powtarzać imię swojej córki - „Jamila”. Okazało się, że dziewczynka gdzieś zniknęła, kiedy wchodziliśmy i nie wiadomo było gdzie się podziała. Wtedy po raz pierwszy Kamchatka przemówiła i wszyscy powtarzaliśmy imię „Jamila”. Obeszliśmy cały dom i w końcu udało się ją znaleźć.

Jak państwo oceniają odbiór Waszego spektaklu przez widzów w Polsce?

Magia tego spektaklu dla nas i być może dla widzów również, polega na tym, że nic nie jest napisane. Podobnie jest kiedy spotykamy się z chłopakiem albo dziewczyną - nie mamy żadnego scenariusza, którym musimy podążać, żeby skończyć w łóżku. Czasami się to udaje, a czasami nie i nigdy tak na dobrą sprawę nie wiadomo dlaczego. Są miliony powodów dla których może się udać albo też nie. Dzisiaj mogliśmy oglądać różne reakcje publiczności i tez nie wiemy dlaczego, może dlatego że akurat ktoś miał dobry dzień albo też zły. Szukając domu doszliśmy do miejsca, gdzie na balkonie stała rodzina, machała do nas, pozdrawiała nas i dla nas było oczywiste, że znaleźliśmy swoje miejsce. Oczywiście organizatorzy tej imprezy rodzinnej nie wiedzieli, że zespół jest grupą imigrantów, którzy od lat tułają się po świecie w poszukiwaniu upragnionego domu, dlatego kiedy gospodarze zobaczyli grupę dziwnych ludzi z walizkami, nie wpuścili nas do upragnionego mieszkania. Nie dlatego, że byli Polakami. To mogło się zdarzyć w każdym innym miejscu. Nie zaprosili nas, ponieważ po prostu nie wiedzieli jaka jest nasza historia.

Jak oceniacie reakcje polskich widzów, jak Polacy przyjmują gości do swego domu na tle innych nacji?

Dla nas nie ma narodów, dla nas istnieją tylko ludzie. Ludzi, którzy mają inne kultury, którzy śpią po różnych stronach łóżka. Każdy jest inny i nie ma znaczenia czy jest Polakiem, Włochem, Hiszpanem, czy Izraelczykiem…    

Rozmowa z zespołem niestety nie została dokończona z powodu oczekujących już na swój występ Cyklistów. Dyrektor Jerzy Zoń obiecał jednak, że nasi hiszpańscy goście opowiedzą więcej o swoim zespole na przyszłorocznym festiwalu.

niedziela, 8 lipca 2012

Wilki na ulicach Krakowa!


Tematem  tegorocznej edycji Festiwalu ULICA 25 STREET ART jest „Most Polska-Hiszpania”.  Z Hiszpanii przyjechał do nas między innym teatr Deabru Beltzak, który straszył na ulicach miasta swoimi wielki marionetami - „mechanicznymi” wilkami. Te niesamowite konstrukcje w połączeniu z dość przerażającą muzyką robiły ogromne wrażenie na widzach. O swojej wizycie na Festiwalu i o spektaklu opowiedzieli nam członkowie zespołu.

Czy to jest Wasza pierwsza wizyta w Krakowie?

Tak, przyjechaliśmy tu po raz pierwszy. Bardzo się cieszymy, że możemy poznać trochę miasto i pozwiedzać, ale żałujemy, że nie mamy na to zbyt dużo czasu. Chcielibyśmy móc zostać na całym festiwalu.

Czy byliście już wcześniej w Polsce?

Wielokrotnie zapraszano nas na festiwale do Polski. Niestety zazwyczaj nie udawało się tego zgrać terminowo. W maju zeszłego roku poznaliśmy Jerzego Zonia, który już wtedy wysłał nam oficjalne zaproszenie na krakowski festiwal, dzięki czemu mogliśmy zarezerwować termin i mieliśmy dużo czasu na zaplanowanie podróży. W końcu udało się nam odwiedzić Polskę.

Skąd czerpaliście inspirację do spektaklu „Wilki”, który można oglądać na Festiwalu?

Teatry uliczne zazwyczaj muszą mieć jakąś Inspirację, dla nas była to opowieść o fleciście z Hameln, ale spektakl nie nawiązuje bezpośrednio do tej legendy. Na podstawie historii flecisty, który przegania szczury doszliśmy do własnej wersji - pianisty, który przegania wilki. Stworzyliśmy w ten sposób swój własny spektakl.

Dlaczego zdecydowaliście się zastąpić szczury wilkami?

A dlaczego nie? (śmiech) Nazwa naszego teatru brzmi w tłumaczeniu Czarne Diabły i przyjęliśmy właśnie taką „czarną” estetykę, tzn. występujemy nocą  i opowiadamy historie, które dzieją się po zapadnięciu zmroku. Uznaliśmy, że wilki będą dobrze pasować do tej konwencji .

Czy wcześniejsze Wasze spektakle też nawiązywały do tego rodzaju estetyki i wykorzystywaliście w nich ogromne marionety?

Tak. Ostatnie cztery spektakle były oparte właśnie na takim pomyśle. Nie po raz pierwszy użyliśmy też ogromnych marionet, pojawiały się już one w naszych spektaklach.

Mamy nadzieję, że będziemy mogli zobaczyć jeszcze któryś z waszych spektakli na kolejnych edycjach Festiwalu ULICA.

Też mamy taką nadzieję. Może uda nam się przyjechać na dłużej, żebyśmy mieli więcej czasu na zwiedzanie Krakowa.


sobota, 7 lipca 2012

Teatr Snów na ULICY 25 STREET ART


W ramach Festiwalu ULICA 25 STREET ART gościmy wiele wspaniałych teatrów z Polski. Widzieliśmy m.in. Teatr Snów, nazywany klasykiem polskiego teatru ulicznego. Jego założycielem i reżyserem jest Zdzisław Górski, z którym udało się porozmawiać pierwszego dnia Festiwalu, zaraz po prezentacji spektaklu „Pokój” na Rynku Głównym.

Teatr Snów jest jednym z najstarszych, istniejących teatrów ulicznych w Polsce, wiele razy graliście swoje przedstawienia w Krakowie?

Mieliśmy przerwę kilkunastoletnią, ale wcześniej graliśmy tutaj nasze najbardziej znane spektakle: „Republikę marzeń”,  „Podróże’”, „Wizytę”.

A jak występowało się dzisiaj na Rynku?

Zawsze tu jest bardzo fajnie, tylko ten upał jest dla nas trudnością. Myślę, że jeszcze większa trudnością jest dla widzów, którzy muszą wysiedzieć ponad 40 minut. Zdecydowanie wolę bardziej refleksyjną porę dnia, czyli czas przed zmierzchem, bo wtedy nasze spektakle wybrzmiewają lepiej.

Teatr Snów jest niemal rówieśnikiem Teatru KTO. Istniejecie już na scenie ok. 30 lat, jaka jest  recepta na długowieczność teatralną?

Przede wszystkim musi się chcieć działać liderom zespołów. Robimy teatr delikatny, poetycki, jesteśmy z tego znani. W momencie kiedy widać wzruszenie, zaciekawienie widzów, a czasami po przedstawieniu następuje chwila ciszy, to oznacza, że się udało i chce się to robić dalej. Na szczęście wciąż przychodzą mi do głowy nowe pomysły i otaczają mnie ludzie, którzy widzą sens we współpracy ze mną. Uczę już kolejne pokolenia i wciąż występujemy na ulicach, tworzymy nowe spektakle, pomimo że jesteśmy amatorskim teatrem.

Jakie jest główne motto Teatru Snów, które towarzyszy Wam przy tworzeniu kolejnych spektakli?

Tak jak podczas spektaklu „Pokój” pokazuję ptakowi, który nie chce korzystać z wolności, niebo, tak też zachęcam ludzi do podniesienia głowy, do spojrzenia na chmury, na ptaki, czyli na świat poezji, metafizyki. Zachęcamy do poetyckiego patrzenia na świat.

niedziela, 1 lipca 2012

KTO w czasach posthipisowskich


Tym razem w cyklu rozmów na 35-lecie KTO, o swoich doświadczeniach w pracy w teatrze opowiedział Andrzej Gawęda, który grał w pierwszych spektaklach KTO.

Jak to się stało, że znalazł się Pan w pierwszym składzie zespołu Teatru KTO?

Do KTO trafiłem zupełnie przypadkiem. Znałem Bogdana Rudnickiego, z którym działałem w Teatrze Międzyszkolnym, u dyrektora Stanisława Potoczka. Potem zacząłem studiować zootechnikę i nie mieliśmy już ze sobą kontaktu. Bogdan zaprosił mnie do KTO nie dlatego, że wspominał mnie jako odtwórcę postaci Wyspiańskiego, tylko dlatego, że miałem im pomóc w kupnie ziemi. Chłopcy, którzy tworzyli Teatr KTO wpadli na ich zdaniem genialny pomysł, żeby nabyć ziemię i tworzyć spektakle mieszkając wspólnie, blisko natury. To były czasy posthipisowskie i było kilka grup, które tak właśnie zrobiły.  Ja zostałem wprowadzony dlatego, że jako absolwent studiów rolniczych miałem prawo kupić ziemię. Wówczas takie papiery były niezbędne. Gdy mnie pierwszy raz zaproszono na Bracką to była mowa tylko o tego rodzaju pomocy.  Byłem niespecjalnie przekonany, ale bywałem na kolejnych próbach, a także w domu Bogdana Rudnickiego, gdzie powstawał scenariusz. Któregoś dnia Adolf Weltschek powiedział mi, że mnie widzi w kilku scenach i potem tak to ewoluowało. Stałem się członkiem grupy. Zostałem zaakceptowany i dopuszczony na scenę, a moje papiery rolnicze przestały być ważne, bo ten pomysł gdzieś się rozpłynął.

Jak wyglądały próby do pierwszego spektaklu pt. „Ogród rozkoszy”? Reżyser - Adolf Weltschek stosował na nich metody Grotowskiego, to musiało być dość dziwne doświadczenie dla osoby niezaangażowanej wcześniej w pracę w teatrze.

Teatr awangardowy nie był mi obcy. Często bywałem na spektaklach Kantora, ale już doświadczenie na moim ciele niekoniecznie dobrze przyjmowałem.
Pierwsze próby były przede wszystkim dla amatorów, tzn. Dolek Weltschek katował w szczególności nas – nowych. Próbowaliśmy bez tekstu, to był rodzaj kreowania na hasło. Dolek narzucał jakiś nastrój i musieliśmy reagować. On był genialny w swojej roli. Pamiętam taką próbę, gdzie po raz piętnasty musiałem wygłosić trzy zdania, ale wciąż robiłem to źle. Miałem świadomość, że on mi nie odpuści, ale jednocześnie pozostawał wyciszony. Obywało się bez wrzasków, krzyków, był niczym psychoterapeuta. Weltschek był znakomity i w pełni mu ufałem.

Kogo grał pan w spektaklu „Ogród rozkoszy”?

Grałem drobnego menela. Maj, Słupek, Zoń i ja robiliśmy 300% normy budując coś w zapamiętaniu. To była paranoiczna praca z której nic nie wynikało. Było to tak głupie jak większość prac za komuny. Pamiętam jak raz na spektaklu, montując rusztowanie warszawskie, spadłem parę metrów w dół. Miałem założony gips na całą nogę, a następnego dnia mieli przyjechać na nasz spektakl goście ze szkoły filmowej w Katowicach. Zostali oni zaproszeni przez Józefa Małochę (Jahoła), który był wówczas studentem tej szkoły. Następnego dnia Jahoł przyjechał po mnie maluchem, razem ze swoim profesorem i zabrał mnie w tym gipsie na spektakl. Miałem być „dowodem rzeczowym” na to, że ewentualne osłabienie przedstawienia spowodowane jest moją niedyspozycją. Miałem okazję zobaczyć spektakl z zewnątrz po raz pierwszy i ostatni.

Był pan także osobą pełniącą ważne funkcje organizacyjne. Co należało do Pana zadań?

Razem z Jurkiem Zoniem i Andrzejem Słupkiem byliśmy w teatrze od czarnej roboty. W domu i w pracy posiadałem maszynę do pisania i potrafiłem się nią posługiwać, dlatego wiele nocy przesiedziałem przepisując nasz scenariusz, który często ulegał zmianom.  Poza tym zajmowałem się paleniem w piecu, byłem też odpowiedzialny za załatwianie transportu na nasze spektakle wyjazdowe. W sprawy techniczne wciągnąłem tez mojego brata, który pełnił rolę operatora świateł. 

Jak wspomina pan czasy wyjazdów?

Najlepiej pamiętam jak pojechaliśmy z Jurkiem Zoniem do Gdańska. Jurek załatwił naszej grupie zakwaterowanie w akademikach i salę do prób. Nasze plany uległy jednak zmianie, bo rozpoczęły się protesty Solidarności. Spędzaliśmy całe dnie pod sławetną bramą. Gdy wychodziliśmy z akademika  panie ze stołówki pytały – Idziecie jak zwykle pod stocznię? i przynosiły kartony z chlebem i z kiełbasą. Tam panowała niesamowita atmosfera. Nikt nie miał wtedy głowy, żeby robić próby.  

Kto poza Panem pozostał w Teatrze KTO po rozpadzie zespołu?

Ze starego składu zostali Anna Gackowska, Jerzy Zoń i Andrzej Jagóra, Stanisław Wieloch i ja. Jurek Zoń zajął się reżyserowaniem nowego spektaklu  w Klubie Środowiskowym na Gzymsików (obecna siedziba teatru). To miała być „Sprawa Dantona” Stanisławy Przybyszewskiej. Niestety spektakl był niewypałem i pokazaliśmy go jedynie raz. Jurek na początku nie miał pomysłu na swój teatr, dopiero teatr uliczny okazał się jego drogą.

Jak długo grał Pan w Teatrze KTO?

Trwało to ok. 5 lat.  Później nie miałem już nic wspólnego z teatrem. Uważam jednak, że każdy młody człowiek powinien spróbować pracy w teatrze, bo to świetna przygoda, otwiera na innych ludzi i uczy pracy w grupie.