sobota, 16 czerwca 2012

DZIEJE PRL W KTO


Prezentujemy kolejny wywiad z okazji jubileuszu 35-lecia Teatru KTO. Swoimi wspomnieniami podzielił się z nami – Bogdan Rudnicki, jeden z założycieli KTO, a także autor scenariusza i aktor, grający w pierwszym spektaklu KTO pt. Ogród rozkoszy.


Był Pan jednym z założycieli KTO, skąd wziął się pomysł na utworzenie grupy?

Grupę teatralną zakładaliśmy z Adolfem Weltschkiem już na pierwszym roku polonistyki. W latach 70. w Polsce, i w innych krajach, była to najpopularniejsza forma wyrazu młodzieńczego buntu. Dla nas – zupełnie naturalna, bo teatr zajmował ważne miejsce w obszarze naszych zainteresowań. Do nazwy tej grupy nawiązałem literą „O” w KTO… Zespół dość szybko się rozpadł, ale pomysł wspólnego przygotowania spektaklu trwał przez całe studia. Brakowało czasu, a Dolek (Weltschek) był mocno zaangażowany w pracę w Teatrze STU.

Jak doszło zatem do powstania grupy, która przygotowała spektakl Ogród rozkoszy? Czym różniła się od tej, którą stworzyliście na pierwszym roku?

Kończyliśmy studia. Chęć, żeby zrobić coś własnego, coś poza STU, rosła nie tylko w Dolku. Dotyczyło to całej grupki tzw. młodych, ale już nie tak zupełnie młodych w STU, czyli Jurka Zonia, a także Józefa Małochy (Jahoła). Mieli za sobą długi staż w STU, a wciąż powierzano im role nie na ich miarę i ambicje, bez perspektyw na poważniejsze zadania. M.in. ten potencjał postanowiliśmy wykorzystać, co wyraźnie odróżniało ten zespół od grupy z I roku studiów. Byliśmy też znacznie dojrzalsi, i jeszcze bardziej niż poprzednio interesował nas kształt spektaklu, czyli nie tylko „co”, ale „jak” to będzie zrobione.

A jak wyglądało tworzenie zespołu? Kto wszedł do pierwszego składu KTO?

Rozmowy z Dolkiem na temat spektaklu zaczęliśmy na serio na ostatnim roku. Latem ‘77 już pracowałem nad scenariuszem i nad tworzeniem grupy. Zapraszaliśmy dawnych znajomych – np. z teatru z liceum – wybierając ludzi o podobnej wrażliwości, z którymi chcielibyśmy pracować, i którzy mieli predyspozycje. Przez rok przewinęło się ok. 30 osób. Ostatecznie w przedstawieniu – w zależności od wersji – występowało 9­–11; oraz, na początku, 9 muzyków pod dyrekcją kompozytora. Zajęcia były częściowo warsztatowe, ale zawsze krążyły wokół spektaklu; zadawane etiudy sprawdzały pomysły, konkretne rozwiązania.

Jak powstał scenariusz do spektaklu Ogród rozkoszy?

Spotkaliśmy się u mnie w domu – ja, Bronisław Maj i Dolek Weltschek. Chcieliśmy zrobić zarys spektaklu jeszcze przed wakacjami. W ten wieczór powstała tzw. drabinka, czyli schemat opowieści. Nie była w żaden sposób odkrywcza, choć oczywiście byliśmy niesłychanie zadowoleni i uważaliśmy, że jest świetna. Założenie było ambitne i zarazem proste – w godzinę, za pomocą obrazów realistycznych i symboliczno-alegorycznych opowiedzieć dzieje PRL, od końca wojny do chwili współczesnej. Bo chcąc robić teatr, chcieliśmy na wstępie wyraźnie określić się wobec naszej rzeczywistości.

Jaki mieliście na to pomysł? O czym miała być opowiadana przez was historia?

Przez całe lato szukałem tekstów, które pasowałyby do ustalonego schematu; część dopisywana była później na podstawie improwizacji podczas prób. Podstawowe założenie brzmiało, że będą trzy wcielenia tego samego bohatera: I, II, III. Pierwszego kreowałem ja, był to romantyk z pokolenia wojennego, taki bohater z Konwickiego. Drugi miał być żarliwym ZMP-owcem, który wierzy w budowę nowej rzeczywistości. Zresztą rytm spektaklu wyznaczały 3 „Budowy”, i 3 „Bale”. A Trzeci – współczesny, taki nasz Staszek Pyjas, czyli młody człowiek, szarpiący się w rzeczywistości. Tragedia, którą chcieliśmy pokazać, nie polegała wyłącznie na tym, że bohaterowie są przygnieceni przez system, bo to by było dość oczywiste. Próbowaliśmy to tak skonstruować, żeby pokazać, jak występują przeciwko sobie – Drugi atakuje Pierwszego, Trzeci Drugiego. Często są przy tym śmieszni, ale kończą niewesoło. Podejmują podobną drogę, na początku są tak samo czyści, wspaniali i próbują coś zmienić, zostają jednak na siebie poszczuci i wzajemnie się zwalczają.
Uważaliśmy, że to ma być główny wyróżnik tego spektaklu. Mieliśmy świadomość, że żadnych wrót nie wyważymy, ogłaszając w ’77 roku, że PRL to dość przykra sprawa. Staraliśmy się pokazać, jak to się przekłada na normalnego człowieka, na jednostkę, a nie – ulubiony, nie tylko wówczas, podmiot zborowy.

Jak wypadła premiera spektaklu Ogród rozkoszy?

Zamknięty pokaz odbył się 26 września ’78 w udostępnionej nam na próby dawnej siedzibie STU, w starym wielkim mieszkaniu na Brackiej. Podwórko, brama, wszystko dookoła wyglądało jak ruina, co tworzyło klimat pasujący do przedstawienia.
Ponieważ nie otrzymaliśmy zgody cenzury na oficjalną prezentację spektaklu, wiadomość o nim rozchodziła się pocztą pantoflową, co było najlepszą formą reklamy. Do 25 października na Brackiej zagraliśmy 10 razy dla ok. 800 widzów; później – w ’79 w sali na Wybickiego i klubie „Filutek”, a w ’80 w „FAMIE” – 8 razy dla w sumie ok. 1500 osób.
Komentarze po spektaklu były znakomite. Wszyscy mieli poczucie, że jest to dojrzałe, inne, że to nowa i ważna propozycja.

Na jakiś czas spektakl przestał być grany, a potem zaczęliście go prezentować na festiwalach.

Nadszedł rok 1980 i pojawiła się szansa przepchnięcia Ogrodu… przez cenzurę. Warunkiem było usunięcie tekstów Marka Hłaski i Tadeusza Konwickiego. Napisałem te fragmenty od nowa, dzięki czemu mogliśmy przystąpić do tzw. eksploatacji oficjalnej. Powtórna premiera odbyła się 8 marca ’80 podczas VI Reminiscencji. Nie mieliśmy już lokalu, w którym moglibyśmy występować, więc oprócz włóczęgi po kilku miejscach w Krakowie graliśmy głównie „w trasie”. Nie wygraliśmy żadnego przeglądu, ale odnieśliśmy sukces np. na festiwalu w Kielcach. Pamiętam, że razem z Dolkiem i Jahołem dojeżdżaliśmy na ten spektakl – po przedstawieniu w STU – pożyczonym od rodziców Jahoła samochodem. Wyruszyliśmy, gdy miał się już rozpocząć spektakl w Kielcach, i tam czekała na nas reszta ekipy. Ktoś zaczął szeptać, że nas zatrzymali, że spektaklu nie będzie, zrobił się szum. Lepszej sytuacji nie można sobie wyobrazić. Publiczność podekscytowana, sala – kameralna, a w naszym spektaklu ważny był bliski, wręcz fizyczny kontakt aktorów z widownią. Odbiór – fantastyczny. Tak zostaliśmy „moralnymi zwycięzcami”, chociaż nie przyznano pierwszej nagrody. Oprócz festiwali, występowaliśmy także w Poznaniu, w Warszawie.
Mniej więcej od początku 1981 r. narastał konflikt w grupie, podsycany różnymi intrygami; zaczęliśmy mieć inne dążenia, i inaczej wyobrażaliśmy sobie przyszłość teatru, a także spełnialiśmy się już w pracy w innych miejscach. Ostatnie spektakle Ogrodu… – w bardzo zmienionej obsadzie – odbyły się w sali Teatru STU 12 i 13 czerwca 1981 r.

Niestety dziś nie mamy szansy obejrzenia Ogród rozkoszy, ponieważ nie ma zachowanego zapisu całości przedstawienia.

Dla mnie istotą teatru i tym, co odróżnia go od innych sztuk jest to, że trwa on tyle, ile spektakl. W tej ulotności jest jego siła i słabość. Dla wielu ludzi teatru okres prób, przygotowywania przedstawienia, jest często przeżyciem cudowniejszym od samego prezentowania spektaklu. Zawsze lubiłem ten proces. Dla mnie w tym właśnie tkwi urok, że coś powstaje, trwa chwilę i przepada, znika. Nie tylko spektaklu nie da się zarchiwizować. Także tamtych czasów – wspólnego z publicznością poczucia, że teatr uczestniczy w „prawdziwym” życiu, może coś zmienić, na coś wpłynąć – nie utrwaliłby żaden zapis. A że dziś może tego brakować, to całkiem inna sprawa.