Tym razem w cyklu rozmów na 35-lecie KTO, o swoich doświadczeniach w
pracy w teatrze opowiedział Andrzej Gawęda, który grał w pierwszych spektaklach
KTO.
Jak to się stało, że znalazł się Pan w pierwszym składzie zespołu Teatru
KTO?
Do KTO trafiłem zupełnie
przypadkiem. Znałem Bogdana Rudnickiego, z którym działałem w Teatrze
Międzyszkolnym, u dyrektora Stanisława Potoczka. Potem zacząłem studiować
zootechnikę i nie mieliśmy już ze sobą kontaktu. Bogdan zaprosił mnie do KTO nie
dlatego, że wspominał mnie jako odtwórcę postaci Wyspiańskiego, tylko dlatego,
że miałem im pomóc w kupnie ziemi. Chłopcy, którzy tworzyli Teatr KTO wpadli na
ich zdaniem genialny pomysł, żeby nabyć ziemię i tworzyć spektakle mieszkając
wspólnie, blisko natury. To były czasy posthipisowskie i było kilka grup, które
tak właśnie zrobiły. Ja zostałem
wprowadzony dlatego, że jako absolwent studiów rolniczych miałem prawo kupić
ziemię. Wówczas takie papiery były niezbędne. Gdy mnie pierwszy raz zaproszono
na Bracką to była mowa tylko o tego rodzaju pomocy. Byłem niespecjalnie przekonany, ale bywałem
na kolejnych próbach, a także w domu Bogdana Rudnickiego, gdzie powstawał
scenariusz. Któregoś dnia Adolf Weltschek powiedział mi, że mnie widzi w kilku
scenach i potem tak to ewoluowało. Stałem się członkiem grupy. Zostałem
zaakceptowany i dopuszczony na scenę, a moje papiery rolnicze przestały być ważne,
bo ten pomysł gdzieś się rozpłynął.
Jak wyglądały próby do pierwszego spektaklu pt. „Ogród rozkoszy”? Reżyser
- Adolf Weltschek stosował na nich metody Grotowskiego, to musiało być dość
dziwne doświadczenie dla osoby niezaangażowanej wcześniej w pracę w teatrze.
Teatr awangardowy nie był mi
obcy. Często bywałem na spektaklach Kantora, ale już doświadczenie na moim
ciele niekoniecznie dobrze przyjmowałem.
Pierwsze próby były przede
wszystkim dla amatorów, tzn. Dolek Weltschek katował w szczególności nas –
nowych. Próbowaliśmy bez tekstu, to był rodzaj kreowania na hasło. Dolek narzucał
jakiś nastrój i musieliśmy reagować. On był genialny w swojej roli. Pamiętam
taką próbę, gdzie po raz piętnasty musiałem wygłosić trzy zdania, ale wciąż
robiłem to źle. Miałem świadomość, że on mi nie odpuści, ale jednocześnie
pozostawał wyciszony. Obywało się bez wrzasków, krzyków, był niczym
psychoterapeuta. Weltschek był znakomity i w pełni mu ufałem.
Kogo grał pan w spektaklu „Ogród rozkoszy”?
Grałem drobnego menela. Maj,
Słupek, Zoń i ja robiliśmy 300% normy budując coś w zapamiętaniu. To była
paranoiczna praca z której nic nie wynikało. Było to tak głupie jak większość
prac za komuny. Pamiętam jak raz na spektaklu, montując rusztowanie warszawskie,
spadłem parę metrów w dół. Miałem założony gips na całą nogę, a następnego dnia
mieli przyjechać na nasz spektakl goście ze szkoły filmowej w Katowicach.
Zostali oni zaproszeni przez Józefa Małochę (Jahoła), który był wówczas
studentem tej szkoły. Następnego dnia Jahoł przyjechał po mnie maluchem, razem
ze swoim profesorem i zabrał mnie w tym gipsie na spektakl. Miałem być „dowodem
rzeczowym” na to, że ewentualne osłabienie przedstawienia spowodowane jest moją
niedyspozycją. Miałem okazję zobaczyć spektakl z zewnątrz po raz pierwszy i
ostatni.
Był pan także osobą pełniącą ważne funkcje organizacyjne. Co należało
do Pana zadań?
Razem z Jurkiem Zoniem i
Andrzejem Słupkiem byliśmy w teatrze od czarnej roboty. W domu i w pracy
posiadałem maszynę do pisania i potrafiłem się nią posługiwać, dlatego wiele
nocy przesiedziałem przepisując nasz scenariusz, który często ulegał
zmianom. Poza tym zajmowałem się paleniem
w piecu, byłem też odpowiedzialny za załatwianie transportu na nasze spektakle
wyjazdowe. W sprawy techniczne wciągnąłem tez mojego brata, który pełnił rolę
operatora świateł.
Jak wspomina pan czasy wyjazdów?
Najlepiej pamiętam jak
pojechaliśmy z Jurkiem Zoniem do Gdańska. Jurek załatwił naszej grupie
zakwaterowanie w akademikach i salę do prób. Nasze plany uległy jednak zmianie,
bo rozpoczęły się protesty Solidarności. Spędzaliśmy całe dnie pod sławetną
bramą. Gdy wychodziliśmy z akademika
panie ze stołówki pytały – Idziecie jak zwykle pod stocznię? i
przynosiły kartony z chlebem i z kiełbasą. Tam panowała niesamowita atmosfera. Nikt
nie miał wtedy głowy, żeby robić próby.
Kto poza Panem pozostał w Teatrze KTO po rozpadzie zespołu?
Ze starego składu zostali Anna
Gackowska, Jerzy Zoń i Andrzej Jagóra, Stanisław Wieloch i ja. Jurek Zoń zajął
się reżyserowaniem nowego spektaklu w
Klubie Środowiskowym na Gzymsików (obecna siedziba teatru). To miała być
„Sprawa Dantona” Stanisławy Przybyszewskiej. Niestety spektakl był niewypałem i
pokazaliśmy go jedynie raz. Jurek na początku nie miał pomysłu na swój teatr,
dopiero teatr uliczny okazał się jego drogą.
Jak długo grał Pan w Teatrze KTO?
Trwało to ok. 5 lat. Później nie miałem już nic wspólnego z
teatrem. Uważam jednak, że każdy młody człowiek powinien spróbować pracy w
teatrze, bo to świetna przygoda, otwiera na innych ludzi i uczy pracy w grupie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz