niedziela, 1 lipca 2012

KTO w czasach posthipisowskich


Tym razem w cyklu rozmów na 35-lecie KTO, o swoich doświadczeniach w pracy w teatrze opowiedział Andrzej Gawęda, który grał w pierwszych spektaklach KTO.

Jak to się stało, że znalazł się Pan w pierwszym składzie zespołu Teatru KTO?

Do KTO trafiłem zupełnie przypadkiem. Znałem Bogdana Rudnickiego, z którym działałem w Teatrze Międzyszkolnym, u dyrektora Stanisława Potoczka. Potem zacząłem studiować zootechnikę i nie mieliśmy już ze sobą kontaktu. Bogdan zaprosił mnie do KTO nie dlatego, że wspominał mnie jako odtwórcę postaci Wyspiańskiego, tylko dlatego, że miałem im pomóc w kupnie ziemi. Chłopcy, którzy tworzyli Teatr KTO wpadli na ich zdaniem genialny pomysł, żeby nabyć ziemię i tworzyć spektakle mieszkając wspólnie, blisko natury. To były czasy posthipisowskie i było kilka grup, które tak właśnie zrobiły.  Ja zostałem wprowadzony dlatego, że jako absolwent studiów rolniczych miałem prawo kupić ziemię. Wówczas takie papiery były niezbędne. Gdy mnie pierwszy raz zaproszono na Bracką to była mowa tylko o tego rodzaju pomocy.  Byłem niespecjalnie przekonany, ale bywałem na kolejnych próbach, a także w domu Bogdana Rudnickiego, gdzie powstawał scenariusz. Któregoś dnia Adolf Weltschek powiedział mi, że mnie widzi w kilku scenach i potem tak to ewoluowało. Stałem się członkiem grupy. Zostałem zaakceptowany i dopuszczony na scenę, a moje papiery rolnicze przestały być ważne, bo ten pomysł gdzieś się rozpłynął.

Jak wyglądały próby do pierwszego spektaklu pt. „Ogród rozkoszy”? Reżyser - Adolf Weltschek stosował na nich metody Grotowskiego, to musiało być dość dziwne doświadczenie dla osoby niezaangażowanej wcześniej w pracę w teatrze.

Teatr awangardowy nie był mi obcy. Często bywałem na spektaklach Kantora, ale już doświadczenie na moim ciele niekoniecznie dobrze przyjmowałem.
Pierwsze próby były przede wszystkim dla amatorów, tzn. Dolek Weltschek katował w szczególności nas – nowych. Próbowaliśmy bez tekstu, to był rodzaj kreowania na hasło. Dolek narzucał jakiś nastrój i musieliśmy reagować. On był genialny w swojej roli. Pamiętam taką próbę, gdzie po raz piętnasty musiałem wygłosić trzy zdania, ale wciąż robiłem to źle. Miałem świadomość, że on mi nie odpuści, ale jednocześnie pozostawał wyciszony. Obywało się bez wrzasków, krzyków, był niczym psychoterapeuta. Weltschek był znakomity i w pełni mu ufałem.

Kogo grał pan w spektaklu „Ogród rozkoszy”?

Grałem drobnego menela. Maj, Słupek, Zoń i ja robiliśmy 300% normy budując coś w zapamiętaniu. To była paranoiczna praca z której nic nie wynikało. Było to tak głupie jak większość prac za komuny. Pamiętam jak raz na spektaklu, montując rusztowanie warszawskie, spadłem parę metrów w dół. Miałem założony gips na całą nogę, a następnego dnia mieli przyjechać na nasz spektakl goście ze szkoły filmowej w Katowicach. Zostali oni zaproszeni przez Józefa Małochę (Jahoła), który był wówczas studentem tej szkoły. Następnego dnia Jahoł przyjechał po mnie maluchem, razem ze swoim profesorem i zabrał mnie w tym gipsie na spektakl. Miałem być „dowodem rzeczowym” na to, że ewentualne osłabienie przedstawienia spowodowane jest moją niedyspozycją. Miałem okazję zobaczyć spektakl z zewnątrz po raz pierwszy i ostatni.

Był pan także osobą pełniącą ważne funkcje organizacyjne. Co należało do Pana zadań?

Razem z Jurkiem Zoniem i Andrzejem Słupkiem byliśmy w teatrze od czarnej roboty. W domu i w pracy posiadałem maszynę do pisania i potrafiłem się nią posługiwać, dlatego wiele nocy przesiedziałem przepisując nasz scenariusz, który często ulegał zmianom.  Poza tym zajmowałem się paleniem w piecu, byłem też odpowiedzialny za załatwianie transportu na nasze spektakle wyjazdowe. W sprawy techniczne wciągnąłem tez mojego brata, który pełnił rolę operatora świateł. 

Jak wspomina pan czasy wyjazdów?

Najlepiej pamiętam jak pojechaliśmy z Jurkiem Zoniem do Gdańska. Jurek załatwił naszej grupie zakwaterowanie w akademikach i salę do prób. Nasze plany uległy jednak zmianie, bo rozpoczęły się protesty Solidarności. Spędzaliśmy całe dnie pod sławetną bramą. Gdy wychodziliśmy z akademika  panie ze stołówki pytały – Idziecie jak zwykle pod stocznię? i przynosiły kartony z chlebem i z kiełbasą. Tam panowała niesamowita atmosfera. Nikt nie miał wtedy głowy, żeby robić próby.  

Kto poza Panem pozostał w Teatrze KTO po rozpadzie zespołu?

Ze starego składu zostali Anna Gackowska, Jerzy Zoń i Andrzej Jagóra, Stanisław Wieloch i ja. Jurek Zoń zajął się reżyserowaniem nowego spektaklu  w Klubie Środowiskowym na Gzymsików (obecna siedziba teatru). To miała być „Sprawa Dantona” Stanisławy Przybyszewskiej. Niestety spektakl był niewypałem i pokazaliśmy go jedynie raz. Jurek na początku nie miał pomysłu na swój teatr, dopiero teatr uliczny okazał się jego drogą.

Jak długo grał Pan w Teatrze KTO?

Trwało to ok. 5 lat.  Później nie miałem już nic wspólnego z teatrem. Uważam jednak, że każdy młody człowiek powinien spróbować pracy w teatrze, bo to świetna przygoda, otwiera na innych ludzi i uczy pracy w grupie.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz