piątek, 11 marca 2011

„My home is my castle”!

Rozmowa z Martą Zoń – aktorką i pierwszą damą Teatru KTO.

Kiedy i jak zaczęła się Twoja przygoda z KTO?

Moja przygoda z Teatrem KTO zaczęła się w 1982 roku i trwa do dzisiaj. Byłam wtedy adeptką w Teatrze STU na stażu. Pewnego dnia pojawił się tam duży, łysy pan, jak się potem okazało szef KTO, były aktor STU. Szukał dziewczyny na zastępstwo do spektaklu „Paradis”. Była to główna rola kobieca – dla mnie wielkie wyzwanie i zaskoczenie. Miałam zagrać trzy spektakle i do widzenia. Po trzecim spektaklu Jurek (wszyscy byliśmy na Ty) zaproponował mi pracę w KTO. Przyjęłam propozycję i zostałam. I dalej jestem.

Do której sztuki KTO masz największy sentyment i dlaczego?

Oczywiście do „Przedstawienia Pożegnalnego” – to była cudna praca! Byłam bardzo młoda (podobno ładna), znowu jedna z głównych ról (Clara Petacci – kochanka Mussoliniego). Piękne przedstawienie z cudowną muzyką Janusza Grzywacza, choreografią Basi Marek. Z tym przedstawieniem zaczęliśmy podbijać świat. Na początek – Szwecja. Jako Clara musiałam nauczyć się mówić po włosku, ale tylko w spektaklu. Potem była Kolonia, Lille i tak już poszło.

Czemu zdecydowałaś się na pracę w teatrze ulicznym?

Przyszłam do teatru w momencie, gdy przedstawienia odbywały się w sali, nie w plenerze. O przejściu w plener zadecydował nasz szef, wtedy kierownik „Achatesu”, i tak rozpoczął się następny fantastyczny etap Teatru KTO.

Łatwiej się gra w plenerze czy w zamkniętej przestrzeni?

W zasadzie i na ulicy, i w sali daje się tę samą energię. Ja szanuję każdego widza. Daję z siebie wszystko niezależnie od tego, gdzie gramy przedstawienie. Co wolę? Nie wiem.

Jak to jest mieć męża dyrektora? Czy życie prywatne zahacza o granice życia zawodowego? Czy pracę bierzecie do domu?

„My home is my castle”! Staramy się nie mówić o teatrze (KTO), ale czasami się nie da. Ciężko być żoną dyrektora i jeszcze na dodatek grać w jego teatrze, ale daje radę!

Co lubisz robić w wolnym czasie? Masz hobby? Czym się interesujesz?

Lubię jazdę na rowerze, na nartach; lubię taniec, gotowanie; i uprawiam swój ogródek.

Gdyby nie teatr to...

Byłabym rehabilitantką – to mój wyuczony zawód. Tak to się szumnie nazywa – mgr rehabilitacji – ha!

Z teatrem zwiedziłaś wiele miejsc na Ziemi. Czy jest jedno najciekawsze?

Dla mnie była to Kostaryka, marzę by tam wrócić.

Jakie miejsca chciałabyś jeszcze odwiedzić?

Amerykę, ale taką prawdziwą. Najlepiej Jeepem przez całą Amerykę.

Moje życiowe motto brzmi...

Być dobrą dla ludzi, uczciwą, chwytać chwilę. Kiedyś, jak byłam małą dziewczynką, moja nauczycielka wpisała mi do pamiętnika: „Idź śmiało przez życie, miej byczą minę, łap szczęście za ogon i duś jak cytrynę”.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz